photo 1_zpsf71e6e78.png photo 2_zpsa04d1f5f.png photo 3_zps76d47384.png

piątek, 30 marca 2012

kruche serduszka

Chwila na relaks, 
chwila na mój ulubiony zapach. 
Mąki z masłem. 
Siekanie masła, zagniatanie... 
...uśmiech na twarzy. 
Wycinanie, układanie, parzenie palców.
Łyżeczka konfitury truskawkowej
i są. Idealne do kawy, na szybką przekąskę.
Kruche ciasteczka, kruche serduszka
z marmoladą. 



Składniki na kilkanaście ciasteczek:
-200g mąki
-10 dag masła
-1,5 łyżki śmietany 12%
-7-8 dag cukru 
-żółtko
-marmolada



Mąkę przesiewamy na stolnicę, dodajemy pokrojone (zimne) masło i pozostałe składniki. Wszystko wyrabiamy na gładkie ciasto. Formujemy kulę, zawijamy w folię i chowamy do lodówki na pół godziny.



Ciasto rozwałkowujemy na bardzo cienki placek i wycinamy kształty. U mnie część to serduszka, a część to koła. W połowie ciastek wycinamy dziurkę - czy to okrągłą czy np. w innym kształcie w kołach.
Układamy na blasze i pieczemy 8-10 minut w 200 stopniach. Trzeba bardzo uważać, bo ciasteczka bardzo łatwo i szybko się mogą przypalić.
Studzimy je, całe ciastka smarujemy marmoladą, nakładamy "z dziurką" na górę. Możecie oprószyć cukrem pudrem.




***
Całe szczęście, że narobiłam trochę materiałów do wrzucenia, bo mój organizm nie może się pozbierać. Znowu mi się choróbsko przypałętało i na kuchnię się nie mogę patrzeć. Po wczorajszym w miarę dobrym poranku poczułam się gorzej, a potem jeszcze gorzej. I żyję od dwóch dni na sucharkach i coli, bo na nic innego nie mam ochoty. Gorączka, ciągła chęć spania. I 4.5h laborek w czwartek rano...Ale dałam radę, o 7.15 pusty parking pod wydziałem, i obie kartkówki ładnie napisane (nie wiem czemu, z gorączką o wiele szybciej mi wiedza do głowy wchodziła niż zawsze).
Dzisiaj już lepiej, może weekend jednak będzie taki, jak planowałam ;)

środa, 28 marca 2012

japonia na lunch, czyli onigiri z tuńczykiem

Pamiętam, że było to moje marzenie. Pójść i spróbować. Zostałam zaproszona i przy śmiechu, opowieściach i historiach zakochałam się. W tym smaku. Potem było jeszcze kilka wyjść. Każde mocno wyczekiwane, na szczególne okazje. Aż w końcu postanowiłam sama spróbować i przyrządzić w domu. We wrześniu, z okazji urodzin. Rezultatami oczywiście się Wam chwaliłam. Od tego czasu przygotowywałam je kilkakrotnie. Ostatnim razem w sobotę. Tak, mowa o moim ukochanym sushi ;) We wrześniu przedstawiłam Wam sposoby na przygotowanie trzech rodzajów - maki, uramaki oraz nigiri. Przy ostatnich przygotowaniach zostawiłam sobie trochę ryżu, żeby móc się rozkoszować tym smakiem kilka dni później. Jednak postanowiłam spróbować wykonać nowy rodzaj. Odstawić łososia, ogórki, paluszki krabowe i awokado. W lodówce pałętała się puszka z tuńczykiem (wiem, wiem, sushi z rybą z puszki to prawie profanacja). Powstały, ryżowe kuleczki z tuńczykowym środkiem. Onigiri, bo tak się nazywają takie kulki, tekka, nie wiem na ile poprawnie, ale taka nazwa funkcjonuje w menu przy tuńczykowych wersjach.


Składniki dla jednej osoby:
-100g ryżu do sushi
-2 łyżki sosu do ryżu
-tuńczyk 
-wasabi
-majonez
-kawałki nori
-sos sojowy




Instrukcję jak przygotować ryż podawałam w poprzednim wpisie o sushi. Pamiętajcie, żeby go dobrze wypłukać w zimnej wodzie, nie gotować w pośpiechu i pozwolić mu swobodnie stygnąć (czyli odpowiednio wcześniej go ugotować).


Dalej już idzie prosto. Tuńczyka (najlepiej w wodzie lub sosie własnym) łączymy z odrobiną wasabi i majonezu, mieszamy. Pewnie jest jakiś magiczny sposób formowania tych kulek, ale ja nabierałam ryż, rozpłaszczałam go na dłoni, nakładałam na środek rybę i starałam się zakleić ryżem dookoła. Na koniec możecie "przewiązać" paskiem nori. Podajemy z sosem sojowym, imbirem marynowanym i wasabi.



***
Uwielbiam zaczynać nowy tydzień od zumby :D Daje mi to niesamowicie wiele energii i poprawia humor. Z radością odkryłam, że mam jedno wejście więcej na karnecie niż myślałam, więc wybiorę się jeszcze jutro wieczorem. 
Jeszcze tydzień na uczelni i wolne :) Ale w tym czasie czeka mnie kolokwium i trzy "kartkówki". Jakoś trzeba dać radę, dzisiaj spędzę dzień ucząc się na dwie wejściówki, a wieczorem come back tańców (czy też raczej naszej obecności na nich, w czasie ostatnich przygotowywałam tort). 
I właśnie w tej chwili sobie uświadomiłam, że nie mam jeszcze wybranych przepisów na Wielkanoc. Upsss, trzeba się zastanowić nad tym...
Dostałam też ostatnio bardzo fajnego smsa od babci, którego efektem było sponsorowanie mojego wczorajszego zakupu - porządnej, teflonowej tortownicy rozmiar 30cm :D I co by tu upiec, żeby wypróbować? 


poniedziałek, 26 marca 2012

tort intensywnie czekoladowy

Pisanie bloga kulinarnego to wcale nie taka prosta sprawa. Sporo czasu poświęcam na myślenie, wymyślanie, zastanawianie się, szukanie, opracowywanie i wybieranie. Mowa oczywiście o przepisach. Następnie wpadają one na moją listę i czekają aż je wykorzystam. Po sprawdzeniu przepisu, zrobieniu zdjęć i ich drobnej obróbce nadchodzi czas decyzji, co opublikować jako pierwsze. Bywają dni, że testuję 2-3 przepisy (wiadomo, nie zawsze mi coś wyjdzie tak, jakbym chciała albo okazuje się,  że zdjęcia wyszły naprawdę straszne), a potem przez kolejne kilka robię "zwykłe" i sprawdzone już dania, o których już pisałam albo pisać nie będę. I obiecałam sobie, że będę wrzucać przepisy w takiej kolejności, w jakiej został wykonane. Ale tym razem nie mogłam czekać! Muszę się Wam pochwalić tortem przygotowanym na urodziny wujka. Tort, który miał być czekoladowy. Wyszedł, od spodu, przez krem, polewę i dekoracje mocno czekoladowy.




Składniki na jeden blat ciasta 26cm:
-70g gorzkiej czekolady
-1/4 szklanki maślanki
-8 łyżek cukru
-130g mąki
-1,5 łyżki kakao
-0,5 łyżeczki sody
-1/3 łyżeczka proszku do pieczenia
-60g masła
-jajko
-75ml mleka

Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni. W garnuszku roztapiamy czekoladę razem z maślanką i połową cukru, studzimy. Do miski przesiewamy mąkę, kakao, sodę oraz proszek do pieczenia. W dużej misce ucieramy miękkie masło na puszysty, jasny krem. Następnie do masła dodajemy żółtko i resztę cukru, ucieramy dalej. Do maślanej masy wlewamy masę czekoladową i razem miksujemy. Dosypujemy składniki suche na zmianę z mlekiem i mieszamy na gładką masę. Na koniec ubijamy białko z szczyptą soli i delikatnie mieszamy z resztą masy. Przelewamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i pieczemy ok 25 minut. Otwieramy piekarnik na kilka minut, a następnie wyjmujemy ciasto i studzimy.
Blaty wykonałam trzy, czyli cała procedura x3.

Dwa zdjęcia już z imprezy, babcia chciała usypać "45" z migdałów,
ale ja stwierdziłam, że jak ma być czekoladowo to do końca.
Cyfry wykonałam sama z czekolady :)



Składniki na przełożenie, krem i polewę:
-słoiczek konfitury wiśniowej
-1/4-1/3 szklanki wódki

-350g mascarpone
-1,5 tabliczki gorzkiej czekolady
-450ml kremówki
-1/3 szklanki cukru pudru

-150ml śmietanki kremówki
-250g dowolnej czekolady (u mnie pół na pół gorzka z mleczną)

Zawartość słoiczka przekładamy do garnuszka, dolewamy alkohol i blendujemy. Następnie smarujemy tym blaty. Z racji tego, że piekłam trzy osobne to każdy miał zasklepioną górę, więc nożem zdarłam nieco ciasta i dzięki temu nie miałam problemów z rozsmarowaniem.
Czekoladę (1.5 tabliczki) rozpuszczamy w kąpieli wodnej i studzimy. Wlewamy ją do mascarpone, miksujemy. Śmietanę (450ml) ubijamy z cukrem pudrem na sztywno i mieszamy z masą czekoladową. Wstawiamy na ok. godzinę do lodówki. 
Śmietankę (150ml) podgrzewamy w garnuszku, dorzucamy do tego połamaną czekoladę (250g). Mieszamy do uzyskania gładkiej masy, odstawiamy do przestudzenia i zgęstnienia.
Blaty smarujemy "wiśniówką", następnie nakładamy całą masę z mascarpone, a na górę wylewamy zgęstniałą polewę i rozsmarowujemy ją na torcie. Wkładamy do lodówki, najlepiej na całą noc.


Jeśli chodzi o dekoracje to zrobiłam trochę "wiórów" - rozpuściłam czekoladę w kąpieli wodnej, wylałam na folię plastikową i pozwoliłam jej trochę zastygnąć, a następnie ostrym nożem zdzierałam warstwy.
Cyfry również są z czekolady roztopionej w kąpieli wodnej. Pozwoliłam jej trochę zgęstnieć w misce i wylałam na folię robiąc kształt cyferek. Warstwa jest podwójna, żeby były twardsze. I są popaćkane białą czekoladą. Do tego z dołu '5' dorobiłam nóżkę (taki kawałek dodatkowy, jak jest przy świeczkach w kształcie cyfr), przy '4' wystarczyło zrobić ją nieco dłuższą. Wierzch tortu nakroiłam i umieściłam cyfry. 


***
Jak się można domyślić weekend minął bardzo dobrze :) Z samego rana w sobotę ruszyliśmy na narty razem z L. i Rodzicielką. Momentami droga była bardzo stresująca, bo na autostradzie była koszmarna mgła, a ja jeszcze nigdy nie prowadziłam w takich warunkach. Pojeździliśmy kilka godzin, słońce grzało i dobrze, że wzięłam cienką kurtkę :) Skoczyliśmy na obiad do restauracji w Wiśle, tuż przed Szczyrkiem. Gdzie mają własny staw rybny i obłędne pstrągi. A do tego jest położona dość wysoko, więc siedzieliśmy na tarasie i mogliśmy patrzeć w dolinę. 
U wujków okazało się, że Mała K. jest chora (trzeciego dnia w przedszkolu coś złapała), więc kichała, kaszlała, płakała i marudziła. Ale i tak się przytulała i była mniej rozbrykana niż zawsze. Dostaliśmy piękną "pisankę-wydzierankę". Uwielbiam spędzać czas u wujków. Mieszkają na obrzeżach miasta, przy lesie, więc normalne jest to, że 10 metrów od domu przebiega stado sarn, a bażanty sobie spacerują po drodze. 
Niedziela rodzinnie, wspólny obiad z rodzicami, a po obiedzie na rowery. Z racji tego, że po Gliwicach ciężko się na rowerze jeździ, dla samego sportu tym bardziej, więc od lat jeździmy na polach za osiedlem. Od kilku lat biegnie tamtędy autostrada, a droga pomocnicza świetnie się nadaje to uprawiania spotów wszelakich. I z zaskoczeniem dzisiaj stwierdziliśmy, że pojawiają się tłumy ludzi. Rowery, rolki, bieganie, nordic walking czy "biegówki" na kółkach. Cieszę się, że coraz więcej ludzi zaczyna się ruszać i wolą spędzić niedzielne popołudnie z dziećmi na rolkach niż w domu czy w sklepie.
Dzisiaj rozpoczynam tydzień od zumby i wykładów. A na dworze jest tak przyjemnie :)

I tylko nie daje mi spokoju marudzenie mojej rodziny.
Do babci przyłączyła się mama jakiś czas temu, a przedwczoraj wujek.
Że schudłam. Ech...dopóki nic ze mnie nie spada to nie jest źle.

sobota, 24 marca 2012

ratunku! - Kasia robiła pyzy drożdżowe cioci Feli

Chociaż mój regał powoli ugina się pod książkami, a ja przeczytałam mnóstwo pozycji w swoim życiu i zawsze deklaruję, że najbardziej lubię fantastykę, to moją ulubioną pisarką jest Małgorzata Musierowicz. Autorka serii "Jeżycjada" opowiadającej od losach rodziny Borejków oraz wielu osób z nimi zaprzyjaźnionymi. Jej książki zaczęłam czytać na początku podstawówki i zachwycają mnie do dziś. Kupuję nową zaraz po premierze i znikam na kilka godzin. I powiem Wam, że uwielbiam ten świat! Jest tak niesamowicie przytulny, zabawny i przenosi mnie na chwilę gdzie indziej. Nigdy się nie skupiałam na kulinarnej stronie tych książek, ale pamiętam Gabrysię wąchającą koperek, gdy była w ciąży. Pamiętam "cyklopa", czyli grzanki z jajkiem sadzonym, domowy makaron i kilka innych. Jednak najbardziej w pamięć zapadł mi opis, kiedy ktoś obserwował jak Gabrysia przygotowuje kluski na parze - garnek obwiązała ściereczką, a buchty ściągała palcami, parząc je przy tym, ale nie chciała ich nakłuć widelcem. 
Kiedy zobaczyłam na durszlaku akcję "W kuchni z Małgorzatą Musierowicz" przypomniała mi się ta historia. Przypomniało mi się także, że Musierowicz wydała książeczkę "Łasuch literacki", w której jest trochę przepisów pochodzących z pierwszych książek. Kupiłam ją, i postanowiłam sprawdzić przepis na pyzy drożdżowe cioci Feli. Niestety, było to moje drugie podejście do domowych kluch na parze, i podobnie jak przy pierwszym mogłam powiedzieć tylko "no to klops". Rzecz jasna kluski nie zamieniły mi się nagle w klopsy, ale za wiele mi z nich nie wyszło...Nie potrafię ich dogotować w środku i nie wiem z czego to wynika. Tak też mam prośbę do Was - podaję przepis, może komuś się zachce przygotować i oświeci mnie co robię źle ;) Na około środka są puszyste, mięciutkie i pyszne. Ja zawsze jadam je z jogurtem (tzn. wersję kupną, te zawsze wychodzą).


Składniki na 6-8 sztuk:
"3 dag drożdży rozczynia ciotka Fla w ciepłej wodzie (3 łyżki); 300g mąki zalewa połową szklanki letniego mleka, dodaje 2 jajka i drożdże, łączy wszystko razem za pomocą kopystki, wybija dobrze ciasto, odstawia do wyrośnięcia."





"Nastawia teraz duży rondel z wodą, wkładając do niego specjalną dziurkowaną podstawkę do gotowania na parze (kiedy jej nie miała obwiązywała po prostu garnek czystym białym płótnem i nakrywała miską). Teraz nabiera łyżką ciasto, kładzie je na posypaną mąką dłoń, a drugą dłonią kształtuje kulki wielkości jajka. Odkłada do wyrośnięcia każdą kolejną kulkę, a wszystkie razem - przykrywa ściereczką. Kiedy woda się zagotuje, ciotka szybko przekłada pyzy a dziurkowaną podstawkę i gotuje je na parze pod przykryciem przez 10 minut."


***
Czuję się lepiej, więc na narty jedziemy! Po południu na urodziny wujka, będzie mega czekoladowy tort. Wiem, bo sama go wykonałam ;) 
Wczoraj angielski i laborki ze statystyki, czyli potworne marnowanie czasu. A z samego rana, i do późnego wieczora, robiłam tort. Chyba najbardziej dopieszczony jak do tej pory ;) Ale będzie i czas na wpis o nim.
I dostałam przepiękną, dużą różę od L. wraz z fioletowymi tulipanami :D Uwielbiam wiosnę i bogactwo kwiatów!
Jutro liczę, że dzień będzie spokojny i że się wyśpię, pomimo zmiany czasu. Udanego weekendu i do odezwania w poniedziałek ;)

czwartek, 22 marca 2012

Nigella i mini baby cytrynowe

Zabrałam aparat Młodej, kupiłam brystol (słuchając mądrej rady Brata). Spędzam teraz trochę czasu po każdej potrawie na układaniu, przekładaniu, krojeniu i cykaniu. L. się ze mnie śmieje, a ja się bawię. I chociaż dalej nie umiem robić zdjęć, lustrzanka w trybie półautomatycznym ustawiona to i tak są zdjęcia, które mi się bardzo podobają. W tygodniu nie mam za bardzo okazji do ustawiania wszystkiego, pośpiech mi nie pomaga. Myślę jednak, że w weekendy będę się dzielnie uczyć :)
Jednak dalej dla mnie najważniejsza jest treść. Tym razem z myślą o lekkiej odmianie na Wielkanoc. Zamiast standardowej baby cytrynowej proponuję dla każdego taką o to babeczkę. Z przepisu Nigelli, (z moja inwencją pokrycia) z bitą śmietaną na górze i owocami. Przetestowałam moją nową formę do muffinek i książkę, która leży od grudnia na półce :)



Składniki na 12 małych babeczek lub 8 większych (jak u mnie):
-6 dag masła
-200 g mąki (1 i 1/5 szklanki)
-150 g cukru (3/4 szklanki)
-2 łyżeczki proszku do pieczenia
-1/2 łyżeczki sody
-1/4 łyżeczki soli
-sok z 1 cytryny (ewentualnie skórka starta)
-ok 120 ml mleka
-1 duże jajo (bądź 2 małe)
-oryginalnie jeszcze 150 g malin, ale ja wybrałam kiwi i truskawki do dekoracji
-ok 120ml kremówki



Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni. Masło roztapiamy w rondelku i odstawiamy do przestudzenia. Do dużej miski wsypujemy mąkę, proszek, sodę, sól i cukier. Sok z cytryny wlewamy do pojemnika z miarką, dopełniamy mlekiem do 200 ml (mleko się może ściąć, ale to nie szkodzi), dodajemy jajka i masło. Miksujemy. Wlewamy do sypkich składników i łączymy. Nakładamy do foremek i pieczemy 25 minut, następnie studzimy. Dekorujemy śmietaną i plasterkami owoców. 



Przepis jest naprawdę pyszny, a moja forma do babeczek świetnie się sprawdziła. Nie wiem jeszcze jak wyjdą, jeśli upiekę je bez papilotek, ale tym razem wyszły ładne, nie rozlały się i były dobrze dopieczone. Więc jeśli wahacie się czy taką blaszkę sobie kupić - polecam!




***
Mój dzień wagarowicza zrobił się sam. Obudziłam się z opuchniętym gardłem i kaszlem. Rutinacea, do tego jakiś magiczny napój przeciwko grypie i wybrałam się na 8.00 na laborki. Z założenia jedne zajęcia trwają 1,5h, my się umówiliśmy z prowadzącym, że robimy 2 tematy w ciągu 2,5h, ale i tak zazwyczaj zajmuje nam to 1,5 godziny. Za dwa tygodnie ostatnie zajęcia. A jak już siedziałam w domu to posprzątałam, teraz naprawdę zostały już tylko okna do umycia :D
Dzisiaj dzień z L., korki po południu i nauka na jutrzejszą wejściówkę...Na szczęście w sobotę narty i urodziny wujka, więc zobaczę się z Małą K. :)
No i niestety, w weekend przesuwamy zegarki - o godzinę do przodu...


wtorek, 20 marca 2012

czekoladowo i wiosennie

Już jutro! Dzień wagarowicza. Urodziny kilku znajomych. Trzy tygodnie od początku marca. Pierwszy dzień wiosny! Dla mnie oznaczający, że spędzę cały dzień na uczelni, jednak słońce nigdzie nie ucieknie i będę mogła się nim nacieszyć przez najbliższy czas. Czas leci, w moim życiu pozytywna aura, nie zmienia się jedna rzecz - moje zamiłowanie do czekolady. Dlatego też postanowiłam, z optymistycznym nastawieniem, poszukać pewnego przepisu. Nie jest to przepis zwykły, ani prosty. Nie mogę zdradzić jego szczegółów, bo ich nie znam. Wiem jedno, ma zawierać czekoladę i być idealny. Dla wielu wiosna i czekolada to już połączenie idealne. Dla mnie jednak nie! Otóż, chcę znaleźć przepis na idealne ciasto czekoladowe. Czy mi się uda? Zobaczymy ;) Wiem na pewno - poszukiwania będą bardzo przyjemne i smaczne. Zaczynamy już dziś, przepisem, którego źródła nie pamiętam.


Ciasto wyszło smaczne, mokre i czekoladowe. Jednak nieco za słodkie, i stosunkowo lekkie. Najpierw pięknie mi wyrosło, żeby pod koniec pieczenia oklapnąć. I nie wiem, czy to mój błąd czy przepisu? Skórka jaśniejsza, środek bardzo ciemny :) Przepis na 4+.

Składniki na tortownicę 20-22cm:
-17dag masła
-2 jajka
-2 tabliczki czekolady
-1/2 szklanki cukru (dałabym 1/4)
-1/2 szklanki mąki
-2/3 łyżeczki sody do pieczenia 




Masło roztapiamy z czekoladą - czy to w garnuszku, czy w kąpieli wodnej. Jajka ubijamy z cukrem, a następnie dolewamy do nich przestudzoną masę czekoladową. Do masy przesiewamy mąkę oraz sodę, wszystko razem mieszamy. Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez ok 25 minut.
Możecie oblać sosem czekoladowym albo podać z bitą śmietaną, dla mnie jednak ciacho jest dobre bez niczego.


***
Przećwiczyłam się w sobotę, do tego stopnia, że w niedzielę wieczorem miałam problem się ruszyć. Masakra. Na ogół lubię zakwasy, ale tym razem przesadziłam. Na szczęście udało mi się dowlec z parkingu do kina ;) Byliśmy na "Hansie Klossie". Film jest całkiem niezły. Naziści pod koniec wojny ukryli gdzieś niewyobrażalny skarb, bursztynową komnatę. I w tych czasach dzieje się jedna część filmu, rok '45, gdzie możemy oglądać Tomasza Kota, Adamczyka (zaskoczył mnie w roli Brunnera) czy świetnego Mecwaldowskiego. Druga część filmu toczy się 30 lat później, miejscami w Hiszpanii, a miejscami w Polsce. Po tych trzydziestu latach ukrywający się zbrodniarze wojenni spotykają się na pogrzebie jednego z nich, przyjeżdża tam także Hans Kloss. Nie J-23, a prawdziwy Hans Kloss. Niemcy postanawiają wykorzystać agenta do wydobycia informacji, gdzie jest ukryta komnata. W drugiej części filmu gra Stanisław Mikulski, Emil Karewicz oraz Daniel Olbrychski. 
Po filmie nie można się spodziewać niesamowitej akcji czy efektów specjalnych. Jest całkiem fajna przygoda i zestaw aktorów, chociaż sceny sensacyjne w wykonaniu "dziadków" wyglądają nieco komicznie. 

Dzisiaj może obejrzymy "Dziewczynę z tatuażem", a jutro zastanawiam się czy nie zrobić sobie małych wagarów i zerwać się 15 minut wcześniej z zajęć, żeby zdążyć na popołudniową zumbę :)

Ciekawostka - przychodząc na uczelnię zostałam uświadomiona, że od tego roku pierwszy dzień wiosny obchodzimy 20 marca, czyli jednak dzisiaj :)

niedziela, 18 marca 2012

Le Gruyere i zupa serowa

Powoli zaczynamy wykańczać nasz zapas serów z narciarskiej wyprawy. Zostało jeszcze opakowanie sera do zapiekania oraz "śmierdziuszek" Gruyere, który jest bardzo dobrze topliwym serem i mam pomysł na jego wykorzystanie. W zeszłym tygodniu naszła mnie ochota na dobrą, kremową zupę. Po namyśle stanęło na zupie serowej. Delikatnej, kremowej, z serków topionych. Z nutką aromatycznego, charakterystycznego aromatu sera Gruyere. Podawana z grzankami podbiła mój zmysł smaku.



Składniki:
-litr bulionu
-10 dag serka topionego
-garść startego sera żółtego
-1/3 szklanki mleka
-jajko (albo i dwa)
-nieco soli, pieprzu i gałki muszkatołowej
-kromka chleba/kawałek bułki na grzanki


Do gorącego buliony wrzucamy pokrojony w kostkę serek topiony. Garść startego sera zalewamy mlekiem, żeby ser trochę rozmiękł. Zupę mieszamy aż serek topiony się rozpuści, wtedy dodajemy żółty razem z mlekiem. Mieszamy do rozpuszczenia i wyłączmy gaz. Odstawiamy na 5-10 minut, a następnie wbijamy jajka i szybko mieszamy, żeby się nie ścięły. Na koniec doprawiamy.
Pieczywo kroimy w kostkę i podpiekamy na patelni, wrzucamy do zupy i smacznego.


***
Weekend mija wspaniale! Piątkowy wieczór spędziliśmy w restauracji razem z kolegami z pracy L., próbując różnych smakołyków - my wybraliśmy tagliatelle ze szpinakiem oraz solę na plackach ziemniaczanych. Nie siedzieliśmy do późna, bo mi o 22 zaczęły się oczy kleić ;)
W sobotę rano zdążyłam upiec ciasto, potem zumba, a po powrocie pojechaliśmy ze świerkiem do moich dziadków. Zasadzony w ogrodzie jest, mamy nadzieję, że się przyjmie. Dziadkowie postanowili wykorzystać L. do przesadzenia i przestawienia jeszcze kilku rzeczy. Po pracy herbata i ciacho w ogrodzie. Do tego trzeba było ogarnąć mieszkanie i przebrać typowo zimowe rzeczy, żeby je zanieść do moich rodziców. Z wiosennych porządków zostały jeszcze okna do umycia, ale tym zajmiemy się za tydzień albo za dwa.
Sobotni wieczór spędziliśmy u moich rodziców robiąc wspólnie sushi tzn. my i Rodzicielka, bo Tatuś i Młoda gardzą rybą. 
Dzisiaj kolejny piękny dzień, L. po śniadaniu jedzie odwiedzić babcię, ja pewnie do kościoła. Wieczorem kino. A w międzyczasie może rower?

Udanego tygodnia ;*

piątek, 16 marca 2012

para, kalarepa i koperek

Jeszcze 5 dni do wiosny :) A jej powiew i ciepło powoli czuć w powietrzu. Pewnie dla większości z Was to okres czasu, kiedy głowę zaprzątają myśli o tym jak odświeżyć swoją garderobę, żeby poczuć się lekko i wiosennie? A ja zastanawiałam się ostatnio jak odświeżyć przepis na pierś z kurczaka, żeby była lekka, smaczna i ciekawa? Wierzcie lub nie, ale z pomocą przyszło mi wykładowe znudzenie i wspomnienie zimy. Z ciekawości zaczęłam sprawdzać ile kosztują parowary, w efekcie rozważam obecnie zakup takowego. Jednak najpierw chcę sprawdzić czy jedzenie na parze jest zjadliwe, bo zawsze mi się kojarzyło z dietetyczną, bezsmakową mieszanką. Jednak czy to nie powiew powietrza sprawia, że coś okazuje się być lekkie i odświeżone? U mnie jednak był to powiew pary, nad którą postanowiłam przygotować kurczaka. Do tego w drodze na uczelnię zahaczyłam o targ, gdzie zaopatrzyłam się w kalarepę i marchewkę. Przyznam się, że gotowana marchewka to jeden ze smaków, którego nie znoszę od dzieciństwa. Jednak nasza wizyta w Szwajcarii nieco zmieniła ten pogląd, bo siostra L. przygotowała przepyszną potrawkę - gotowaną marchewkę z kalarepą w koperkowej zasmażce. A ja zakochałam się w tym smaku i postanowiłam go odtworzyć. 




Składniki na 2-3 porcje:
-mały filet z kurczaka (podwójny)
-2-3 ząbki czosnku
-pęczek kopru
-1/4 szklanki bulionu
-śmietana 18% (małe opakowanie)
-3 marchewki
-kalarepa
-masło
-mąka
-sól, pieprz, przyprawy


Kurczaka myjemy, kroimy na kawałki, rozbijamy. Nacieramy solą, pieprzem i czosnkiem (ewentualnie innymi przyprawami, co kto lubi). Parujemy 10-15 minut. 

Marchewkę obieramy i kroimy w kostkę, to samo robimy z kalarepą. Zalewamy wodą (tyle, żeby przykryło warzywa), dosypujemy szczyptę soli i cukru, gotujemy do miękkości (15-20 minut). Na patelni roztapiamy masło i dosypujemy trochę mąki. Z warzyw odlewamy wodę i dodajemy zasmażkę, a następnie posiekany koperek (1/2 pęczka), mieszamy. 
W bulionie gotujemy resztę kopru, następnie dolewamy śmietanę połączoną z łyżką mąki. Doprawiamy do smaku.
Sosem polewamy mięso, ewentualnie "zapychacz" (u nas kasza) i smacznego :) Oczywiście, w wersji "fit" można przygotować także marchewkę z kalarepą na parze.




***
Czwartek nie był taki zły, głównie dlatego, że nie odbyły się jedne zajęcia (są tylko 3 razy w semestrze, i pierwsze dopiero za 2 tygodnie). Dzisiaj mam angielski, potem muszę pozałatwiać kilka spraw w mieście, popołudniu na zakupy z mamą, a wieczorem na imprezę firmową z pracy L. :)
Jutro ranek z zumbą, a wieczorem wpadamy do rodziców i będziemy robić sushi. W niedzielę zamierzamy wybrać się do kina z L. oraz Z&D.
Z dalszych planów to 15 kwietnia jest maraton zumby w Gliwicach, a w maju jedziemy na Juwenalia do Krakowa, bo gra Apocalyptica!

A wczorajszy wieczór z zapachem domowego chleba, dwóch, pszennych bochenków <3

środa, 14 marca 2012

małe marzenia

Jak często doceniamy to, co posiadamy? Pracę, rodzinę, znajomych, dach nad głową, zdrowie? Sprawy, które dla wielu z nas są oczywiste często są marzeniem innych osób. Często są marzeniem małych dzieci.
Ostatnio wpadłam na stronę Marzycielskiej Poczty i bardzo mi się spodobała proponowana przez nich działalność, więc postanowiłam zaproponować ją także Wam. Rzecz jest bardzo prosta - trzeba pisać listy. Ale nie są to zwykłe listy, tylko szczególne, w które trzeba włożyć kawałek serca, bo listy lecą do chorych dzieciaków i ich rodziców. Poprawiają humor, podnoszą na duchu i dają nadzieję. Większość adresatów nie opuszcza domu, za towarzystwo mają rodziców, rodzeństwo i komputer. Listy są dla nich kontaktem ze światem zewnętrznym.
Sama zamierzam się do tej akcji przyłączyć, bo doskonale wiem jak to jest być chorym dzieckiem i spędzać sporo czasu w szpitalach, na badaniach, wśród lekarzy.

Jeśli chodzi o przepis to mam dla Was takie małe marzenia na drugie śniadanie. Zalega mi w domu krem czekoladowy do kanapek, a że robiłam bułeczki to postanowiłam je nadziać. Są małe, słodkie, z niespodzianką w środku. Poprawią humor pomiędzy zajęciami albo w pracy. No i lepiej zgrzeszyć jedząc domową wersję niż kupować sztuczne rogaliki z czekoladą ;)


Składniki na ok 10 bułeczek:
-30 dag mąki
-2 dag świeżych drożdży
-pół łyżeczki soli
-pół łyżki cukru
-5 dag masła
-190ml mleka

-jajko-jajko do smarowania
-krem czekoladowy albo dżem do nadziania

Drożdże zalewamy letnim mlekiem, dosypujemy cukier. Odstawiamy na kilka minut. W dużej misce mieszamy wszystkie składniki (oprócz jajka do smarowania i nadzienia), wyrabiamy ciasto. Zostawiamy do wyrośnięcia na ok godzinę. Po tym czasie dzielimy ciasto na części, każdą rozwałkowujemy delikatnie, na środek nakładamy nadzienie i zlepiamy dokładnie. Kładziemy na zlepieniu i odstawiamy do wyrośnięcia na 30-40 minut. Pieczemy w 200 stopniach przez ok 25 minut.

***
Jak na razie tydzień mnie zaskakuje, w pozytywny sposób :) Wtorek zapowiadał się okropnie, ale na szczęście z powodu wyborów na wydziale najpierw zostały odwołane jedne zajęcia (trzy godzinne), a potem okazało się, że nie ma także programowania i musieliśmy przyjść tylko na laboratoria z baz danych, które okazały się być bezproblemowe w zaliczeniu ćwiczenia ;)
Dzisiaj obowiązkowy wykład i ćwiczenia, wieczorem lecę na spotkanie studentów do mojego kościoła, a jutro zapowiada się męczący dzień. 
W piątek wybieramy się na firmową imprezę z pracy L., bo firma weszła na giełdę. A w sobotę może sushi?
Na moim "koncie" mam już 21 odebranych pocztówek :) Ostatnia przyszła z Brazylii :D

Trzymajcie się!

poniedziałek, 12 marca 2012

pasiasta babka z myślą o Wielkanocy

Zima wciąż daje o sobie znać, a ja już zaczynam planować wypieki na początek kwietnia. Po zeszłorocznych tradycjach chodzi za mną pewna doza ekstrawagancji. Więcej szczegółów będę zdradzać z czasem, ale dzisiaj mam przedsmak "wariacji na temat". Ciasto, które naprawdę bardzo lubię. I na które mnie skusiła Eluśka swoim wpisem z okazji Dnia Kobiet. Mało skomplikowane, dobrze znane, przyjmujące różne formy i kształty, a że moja forma do baby leżała nieużywana to postanowiłam ją wykorzystać. Po powrocie ze stoku w sobotę skoczyłam do sklepu tylko po kakao i mogłam wieczorem popracować w kuchni.
Babka dla pieszych, czyli zebra.




Składniki:

-5 jajek
-1 - 1.5 szklanki cukru (ja dałam jedną i dla mnie jest idealna, ale lubię mało słodkie)
-2,5 szklanki mąki + 2 łyżki
-3/4 szklanki oleju
-szklanka wody gazowanej
-3 łyżeczki proszku do pieczenia
-2 łyżki kakao




Białka i żółtka rozdzielamy. Ubijamy białka na sztywną pianę, pod koniec dosypujemy cukier, a następnie dodajemy żółtka. Delikatnie mieszając dodajemy na zmianę mąkę z proszkiem do pieczenia, olej i wodę. Ciasto dzielimy na dwie części, do jednej dodajemy 2 łyżki mąki, do drugiej 2 łyżki kakao. Mieszamy na gładkie masy. 



Formę smarujemy masłem i wysypujemy bułką tartą. Na środek tortownicy, w jedno miejsce w formie do baby, bądź wzdłuż środka formy prostokątnej wylewamy na zmianę trochę białego i brązowego ciasta. Ja zrobiłam 4 warstwy białego i 3 brązowego, bo się trochę zagapiłam, ale im więcej, tym efekt będzie ciekawszy. 
Pieczemy ok 55 minut w 180 stopniach. 






***
Wspaniały weekend dobiegł końca. W sobotę po wczesnej pobudce wyruszyliśmy na stok, na snowboard. L. bardzo się podobało i muszę przyznać, że jak na pierwszy raz z deską przy nogach poradził sobie naprawdę dobrze :) Już planujemy wykorzystać pod koniec marca wolny czwartek i wybrać się jeszcze raz. O ile wiosna nam nie zabierze śniegu ze stoków. 
W niedzielę mogłam się wyspać, a po rodzinnym obiedzie pojechaliśmy na kolejny zumbowy pokaz. Było naprawdę super, był nawet bis :D Energia zumby porywa ludzi. Nasz pokaz składał się z dwóch kawałków  w naszej aranżacji tanecznej - Rabiosa oraz Jiggle it. A do tego "Nossa nossa" jako animacja tzn. najpierw nauka kroków dla publiki i tańczyliśmy wszyscy razem. I rozbawili nas panowie ochroniarze robiący nam zdjęcia, chociaż byli inni "oficjalni" fotografowie. Dodam, że cieszyłyśmy się największą uwagą widowni ;)
Pokaz był w centrum handlowym to postanowiłam odwiedzić mój ulubiony sklep i wyszłam z nowymi spodniami (nie ma to jak zakupy z mamą) :) Rurki w kolorze lila, bardzo wiosenne. Mam w planach jeszcze kilka wydatków, ale muszę je rozłożyć w czasie. 

Po powrocie wybraliśmy się na spacer z L. do parku niedaleko naszego mieszkania, już nie mogę się doczekać przyrody budzącej się do życia. Wieczór z książką i nową ramówką TVN. 
Nadchodzący tydzień zapowiada się dość męcząco i czasochłonnie. Jednak na dobry początek tygodnia wybieram się dzisiaj na 10.00 (pewnie Was tym zaskoczę :pp) na zumbę, a następnie zdobywać obecność na wykładach, gdzie będę uczyć się na jutrzejsze laborki i przemyśleć mój projekt z programowania. 

sobota, 10 marca 2012

wiosenny obiad

Mój szeroki szklany wazon stoi wypełniony wodą. A w nim zielona łodyga, liście i czerwono-żółty czubek. Tulipan. Pierwszy wiosenny kwiat w tym roku na moim oknie, od mojego kochanego L. Jednak gdy wyglądam przez okno to widzę, że wiosna chyba zgubiła drogę i każe nam jeszcze chwilę na siebie czekać. Ja postanowiłam przywołać ją na mój własny, kulinarny sposób. Obiadem bardzo prostym i szybkim, bo w ostatnim tygodniu nie miałam czasu na gotowanie. Do tego niezwykle lekkim, ale pożywnym i bogatym w białko, więc wprost idealnym dla osób, które postanowiły nieco odchudzić swoje menu na wiosnę. Puszysty omlet z tuńczykiem w objęciach szczypiorku.





Składniki:
-2-3 jajka
-pół puszki tuńczyka w sosie własnym
-pół pęczku szczypiorku
-nieco startej mozzarelli czy mieszanki serów
-sól, pieprz
-ewentualnie 2-3 łyżki mąki


Jajka rozdzielamy, ubijamy białka na sztywną pianę, pod koniec ubijania dodajemy żółtka. Jeżeli chcecie to można dosypać tyle łyżek mąki, ile jajek, ale nie trzeba. Doprawiamy, dodajemy tuńczyka, część posiekanego szczypiorku i wylewamy na patelnię. Wersję z mąką łatwiej jest przerzucić na drugą stronę ;) Pod przerzuceniu na drugą stronę posypujemy wierzch serem, a po przełożeniu na talerz znów odrobina szczypiorku. 



***
Intensywny tydzień dale trwa. Po odchorowaniu na uczelni przyszedł pracowity czwartek, zakończony bardzo miłym akcentem - pokazem zumby :D Występowałyśmy na "Ladies night" w Cinema-city. Miejsca do tańca było dość mało, więc razem z dwiema instruktorkami i koleżanką tańczyłyśmy na podniesieniu, na tle ekranu. Robiąc swego rodzaju tło dla dziewczyn tańczących na normalny poziomie ;) Było super!
Wczoraj poranek z L., a następnie na 10 na uczelnię. Niestety, pomimo wstępnego przyjęcia na kurs niemieckiego musiałam z niego zrezygnować - terminy dla dwóch grup kolidują z moimi zajęciami na uczelni, a będąc w trzeciej musiałabym przenosić moje czwartkowe korki, co przy kończeniu zajęć o 17 jest średnio wygodne. Niestety, po raz kolejny wychodzi, że nasz wydział ma mało dzienny plan. Żebyśmy nie mieli za dużo wolnego czasu po powrocie do domu :/ Trzy godzinne laborki, w postaci statystyki w Excelu w towarzystwie prowadzącego, który mógłby spokojnie być wojskowym dały nam zdrowo w kość. Jeszcze tylko dwa takie spotkania z tego przedmiotu! Do tego wieczorne zakupy, i po powrocie prawie padłam...
Dzisiaj jedziemy do Wisły, L. zamierza spróbować swoich sił na desce. Jutro może się wyśpię, a popołudniu kolejny pokaz zumby ;)


Udanego weekendu wszystkim ;*

czwartek, 8 marca 2012

nieco zdrowia o poranku

Dopadło i mnie. Przedwiośnie. Albo raczej przesilenie i paskudztwo, dzięki któremu dwa ostatnie dni były koszmarne. Ledwo mogłam ustać na nogach, a środa w postaci dziewięciu godzin na uczelni była wykańczająca. Na szczęście jest herbata i pomarańcze, bo mój organizm ma bardzo różne smaki. Jednym z nich jest też chałka z białym serkiem i miodem, którą uwielbiam od zawsze. Ostatnio postanowiłam zrezygnować z tradycyjnej wersji, i uczynić przepis zdrowszym. W efekcie wyszła chałka razowa, która jest bardzo dobra, ale bardziej przypomina bułeczki razowe niż chałkę w smaku.


Składniki:
-3 szklanki mąki (myślę, że najlepszy stosunek to pół na pół mąki pełnoziarnistej i zwykłej)
-3 dag drożdży
-3/4 szklanki ciepłego mleka

-jajko + żółtko
-5 dag masła
-1-2 łyżki miodu + łyżeczka cukru
-łyżeczka soli



Zaczynamy od zrobienia rozczynu - drożdże zalewamy ciepłym mlekiem, dodajemy łyżeczkę cukru i łyżkę mąki. Mieszamy i odstawiamy na 10-15 minut. Mąkę przesiewamy do miski, dolewamy rozczyn, miód i dodajemy roztrzepane jajko z żółtkiem. Wyrabiamy, na koniec dolewając roztopione i przestudzone masło.
Zostawiamy ciasto na 1- 1,5 godziny do wyrośnięcia. Dzielimy ciasto na trzy części, zaplatamy warkocz i odstawiamy na pół godziny. Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i pieczemy 25-30 minut.

***
Dzisiaj na szczęście czuję się o wiele lepiej. Mimo wolnego dnia nie będzie on leniwy. Muszę posprzątać mieszkanie, bo jest straszny rozgardiasz, a zamierzone porządki we wtorek się nie odbyły.  Do tego nauka na jutrzejszą kartkówkę i laboratoria, korki i biegiem na pokazy zumby :D

W sobotę chyba wyruszymy na stok, L. zamierza spróbować swoich sił na desce. A w niedzielę kolejny pokaz zumby!

Wszystkiego dobrego dla Was, kochane, z okazji naszego dnia ;)

wtorek, 6 marca 2012

czekoladowo-orzechowo, prawie jak ferrero rocher

Kto z Was nie zna słodkich kuleczek w orzechach z czekoladą, kryjących pod wafelkiem krem i orzech laskowy, zawiniętych w złotko? Od dzieciństwa to moje ulubione czekoladki, zawsze marzę o takiej piramidzie z reklam ;) Ostatnio postanowiłam spróbować kolejnego przepisu na czekoladki. Po zastanowieniu wybrałam przypominające ferrero rocher. Bardzo pomocny okazał się być blog Doroty, a efekt wyszedł przepyszny. Jak dotąd są to najlepsze czekoladki, które udało mi się zrobić, a próbowałam już kilku różnorodnych przepisów.
Zapraszam wszystkich na praliny czekoladowo-orzechowe.




Składniki na ok 25 sporych czekoladek:

-100g wafelków kakaowych bądź orzechowych
-150g orzechów laskowych
-200g kremu czekoladowo-orzechowego typu nutella
-tabliczka czekolady do pokrycia z góry czekoladą (bądź dwie, jeśli chcecie pokryć całe pralinki)






Wafelki kruszymy i wrzucamy do miski. Orzechy prażymy przez kilka minut na patelni albo w piekariku rozgrzanym do 180 stopni, obieramy ze skórki (wystarczy trochę potrzeć), siekamy i dorzucamy do miski. Dodajemy krem i wyrabiamy masę. Chłodzimy przez godzinę i formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego. Jeśli będziecie mieć ręce mokre z wody to będzie to prostsze ;) Pralinki chłodzimy i na koniec oblewamy roztopioną czekoladą. Przechowujemy w lodówce.





***

Weekend minął bardzo dobrze. Maraton filmowy zakończył się nad ranem, sobota pod hasłem "zumba", w niedzielę rodzinny obiad, a wieczorem spotkanie przy dobrym piwie z dobrymi kolegami z liceum. Nowy tydzień rozpoczęty książką, wykładami i wieczorną zumbą. Dzisiaj mam z samego rana ćwiczenia, a potem laborki i referat. Popołudniu korki i rozmyślanie o środzie, całej na uczelni. 
A Młoda jest najlepszą siostrą na świecie <3 Przywiozła mi z Anglii żelki duszki i toblerone :D


Idzie wiosna, a ja z głową w chmurach. I marzę sobie o przyszłości...