photo 1_zpsf71e6e78.png photo 2_zpsa04d1f5f.png photo 3_zps76d47384.png

poniedziałek, 30 lipca 2012

jagodowo-serowy deser na upał

Miałam ogromną ochotę na sernik na zimno. Na początku lipca padł pomysł - organizujemy grilla, a ja postanowiłam przygotować coś dobrego. Sernik na zimno był idealny na tę okazję :) Chociaż przyznam szczerze, że najbardziej to mi smakowała ta galaretka z jagodami.

zdjęcie komórkowe, bo nie wzięłam aparatu

Składniki na blachę 22cm:
-opakowanie okrągłych biszkoptów
-600g twarogu sernikowego
-1/3 szklanki cukru pudru
-3 łyżki żelatyny
-dwa opakowania galaretki (ja znalazłam fioletową!)
-20-30 daj jagód

Blachę wykładamy folią aluminiową. Układamy na niej biszkopty. W misce ucieramy ser razem z cukrem pudrem. Żelatynę rozpuszczamy w wodzie, a następnie łączymy z masą serową i zalewamy biszkopty. Kiedy masa stężeje rozpuszczamy galaretki w 700ml wody i czekamy aż nieco stężeją. Łączymy z jagodami i wylewamy na górę. Następnie chłodzimy. 

***
Wesele udane. Panna Młoda w przepięknej sukni, Pan Młody nieco zestresowany, ale uśmiechnięty od ucha do ucha. Pełno dobrego jedzenia, przy stole siedzieliśmy ze znajomymi L. z liceum, więc było bardzo wesoło. Dużo nie potańczyliśmy, bo biesiadna muzyka to jednak nie nasze klimaty, ale udało się znaleźć kilka kawałków, przy których parkiet był nasz. W niedzielę odpoczywanie, niestety ominął mnie maraton zumby na trawie w parku, ale dziś z samego rana się wybieram do szkoły tańca, więc nie jest źle. 


sobota, 28 lipca 2012

Lucerna, Lugano, Landschafty

Lucerna jest jednym z najładniejszych miast Szwajcarii. Lugano jednym z najpiękniejszych jezior we włoskiej części. A widoki, które są obecne podczas drogi w każde miejsce nieraz zapierają dech w piersi i zrobiłam coś, czego jestem przeciwniczką - zdjęcia przez szybę samochodu. Nie wyszło najgorzej ;)

pozdrowienia z lusterka
z Peschiery

Lucerna:





najsłynniejsze ujęcie na Kappelbrucke


W czasie podróży:






Lugano:


a to przejaw miejskiej sztuki


Lago di Garda:



czwartek, 26 lipca 2012

ricotta i morela w pulchnym rogalu

Naszła mnie ochota, żeby nadziać czymś rogale śniadaniowe. W lodówce stał słoik konfitur morelowych, a sklepowa promocja wrzuciła mi do koszyka opakowanie ricotty. Wyszły miękkie, z przepysznym środkiem. Po zumbowym treningu wszystkim bardzo smakowały.


Składniki na ok 10-12 sztuk:
-1,5 szklanki mąki
-2 dag drożdży
-1/3 szklanki mleka
-2 małe jajka
-1,5 czubatej łyżki cukru pudru
-2dag masła
-szczypta soli
-konfitura, serek, co chcecie ;)
-jajko + cukier przed pieczeniem

Drożdże kruszymy do miski i zalewamy letnim mlekiem. Do dużej miski wsypujemy mąkę, cukier, sól, dodajemy jajka i zalewamy drożdżami. Zagniatamy i pod koniec dolewamy roztopione, ale przestudzone masło. Przykrywamy i zostawiamy do wyrośnięcia na ok godzinę. Ciasto wyrabiamy i rozwałkowujemy na płaski okrąg. Wycinamy trójkąty, na dłuższy brzeg nakładamy nadzienie i zwijamy. Zostawiamy do wyrośnięcia na ok pół godziny. Smarujemy je rozbełtanym jajkiem, posypujemy cukrem i wstawiamy do piekarnika. Pieczemy w 180 stopniach przez 15-20 minut.



***
Poranki spędzam na zmianę to na zumbie, to jeżdżąc na rolkach. Zapas energii na cały dzień dostarczony :)  A pierwsze dwa dni po powrocie to było sporo prania, ogarniania się po powrocie itd. Ale wywołałam już zdjęcia, teraz tylko nowy album trzeba kupić i powsadzać. 
W sobotę wybieramy się na ślub znajomych L. z klasy licealnej, a w piątek będę przygotowywać tort urodzinowy dla Młodej.

poniedziałek, 23 lipca 2012

najlepszy obiad w Wenecji

Nasze wakacyjne plany kształtowały się i przybierały różne formy. Najpierw był plan - tydzień w Szwajcarii + tydzień w Londynie. Potem stwierdziliśmy, że Londyn tuż przed Olimpiadą nie jest najlepszym pomysłem, w związku z tym padło na dwa tygodnie w Szwajcarii. A ja siedząc i planując wymyśliłam krótką wycieczkę do Włoch. Z pierwotnego planu, plażowania w rejonie Genui, wyszedł pomysł przeniesienia się na drugą stronę kraju - w kierunku Wenecji. Po rozmowach ze znajomymi i przejrzeniu przewodników postanowiliśmy się zatrzymać w rejonie jeziora Garda i stamtąd wybrać się do miasta na wodzie.
Przyznam szczerze, że nigdy mnie nie ciągnęło do Włoch. Jednak uważam, że są takie miejsca, które powinno się w życiu zobaczyć, o ile jest taka możliwość.

Wczesna pobudka, zapewniona między innymi przez narastający upał w namiocie, szybkie śniadanie i w drogę. Koszmarny ruch na autostradach. Sposób w jaki jeżdżą Włosi to czysty dramat! Mało kto pamięta, że istnieje coś takiego jak kierunkowskaz albo że od prawej się nie wyprzedza. Szczęśliwie udało się dojechać bez problemów do Mestre, czyli bardzo miejskiej i przemysłowej części Wenecji położonej na lądzie. Tuż przy dworcu znajduje się spory parking, który jest o połowę tańszy niż ten na wyspie, postanowiliśmy z niego skorzystać i pojechać dalej pociągiem. Bilety za 1,20 euro trzeba skasować na dworcu :) Po 10 minutach byliśmy na miejscu. Opuściliśmy dworzec Santa Lucia i weszliśmy w tłum, w słońce, w gwar i czar, którego Wenecji nie można odmówić. Wycieczkę rozpoczęliśmy od zakupu mapy oraz sałatki owocowej w kubeczku. Spacerowaliśmy kilka godzin. Pierwszą część spaceru odbyliśmy głównym "szlakiem" przy Canal Grande, czyli wybraliśmy jedną z najgorszych opcji - większość turystów się porusza tą drogą pełną sklepików i straganów z pamiątkami, między którymi królują wenecki maski. Spotykając po drodze wiele gondoli dotarliśmy do placu San Marco, gdzie chwilę odpoczęliśmy na schodach pałacu (później przegoniła nas straż miejska, bo nie wolno siedzieć). Kolejki i niechęć do zwiedzania wnętrz nas odstraszyły, więc postanowiliśmy zawrócić i poszukać miejsca, w którym moglibyśmy zjeść dobry obiad. Przyznam szczerze, że w menu szukałam tylko jednego dania - pasty z owocami morza. Znalazło się takie miejsce, bardzo tłoczne, bardzo głośne i niesamowicie smaczne. Jedno z najlepszych dań, jakie jadłam w życiu - tagliatelle z krewetkami, różnymi małżami i pomidorami. Eccellente!
Po obiedzie ruszyliśmy w kierunku dworca. Postanowiliśmy jednak wybrać mniej uczęszczane uliczki i to było świetne posunięcie, bo zgubiliśmy tłumy. Oczywiście czym byłby dobry obiad bez deseru - a co lepszego we Włoszech niż gelato? Granita! Czyli deser w postaci półpłynnego, słodkiego lodu. Z kubeczkiem cytrynowej i malinowej ochłody poszliśmy dalej. Po kilku godzinach spacerowania wróciliśmy na dworzec, wsiedliśmy w pierwszy lepszy pociąg (chyba wszystkie z Wenecji SL zatrzymują się w Mestre) i ruszyliśmy z powrotem w kierunku Gardy.



obiad po męsku,
czyli spaghetti bolognese
a do tego stek (pół krwisty, jak się okazało)























Mam nadzieję, że kiedyś będę miała okazję wrócić do Wenecji. Najlepiej na wiosnę lub późną jesień, żeby uniknąć takich tłumów i z funduszami, żeby przepłynąć się gondolą oraz kupić wenecką maskę pełnych rozmiarów, bo od lat ogromnie mi się podobają. I wiem, że jeśli się tam wybiorę to znów poproszę w restauracji o makaron z owocami morza :)

***
A my już szczęśliwie wróciliśmy do domu :) Zastając wysprzątane mieszkanie i nowy zamek w drzwiach (na szczęście dwa pozostałe nie zostały zmienione). Do tego lodówka znów zaczęła nieco się rozmrażać i moczyć podłogę, a piecyk gazowy twardo odmówił współpracy w zapalaniu.
Na szczęście wszystko udało się opanować, a w lodówce czekała na nas karpatka od Rodzicielki ;)

PS Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam.
PS2 Zdjęcia się lepiej ogląda, jeśli klikniecie w pierwsze i poczekacie aż się załadują. 

piątek, 20 lipca 2012

Swiss dreams are made of cheese, czyli wizyta w fabryce sera szwajcarskiego

Podczas zimowych odwiedzin w Szwajcarii posmakowaliśmy nieco tradycyjnych serowych przysmaków. Tym razem wybraliśmy się w weekend do kantonu Appenzell, gdzie produkowany jest słynny ser appenzeller. Naszym celem stała się "fabryka" czy też miejsce, gdzie ser jest produkowany, położona w bardzo malowniczej okolicy (pół drogi się zachwycałam widokami, niestety nie było czasu na robienie zdjęć). Niestety, przyjechaliśmy dość późno, więc mogliśmy zobaczyć już tylko końcowe odciskanie serów. Jednak udało nam się załapać na krótki film o tradycji i produkcji, nieco skosztować i oglądać maszynę "dbającą" o leżakujące koła. Nie będę pisać o procesie produkcji serów, bo nie różni się niczym od wszystkich innych. Za smakiem serów kryje się zestaw dodawanych przypraw.
Do degustacji dostaliśmy talerz z pięcioma rodzajami - najbardziej smakował mi ser w wersji Bio oraz Classic (najdelikatniejsze). Najmniej - odtłuszczony. Był także ser Extra, który zawdzięcza nazwę i smak ponad półrocznemu leżakowaniu (klasyczny leży 3-4 miesiące) oraz Surchoix, który leżakuje 4-6 miesięcy. Dodam, że miejscowe piwo też mają całkiem niezłe oraz byliśmy bardzo zaskoczeni pieczywem, które nam podali - tak dobrego chleba w Szwajcarii jeszcze nie znaleźliśmy, smakował jak tradycyjny polski :)
W sklepie po przemyśleniu sprawy wybraliśmy zestaw serów do fondue, gdyż o wiele bardziej wolę je w takiej formie niż na kanapce.























***
Zebraliśmy bagaże, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek zaliczyliśmy w Lugano, gdzie zrobiliśmy sobie spacer wzdłuż jeziora. Po kilku godzinach dotarliśmy do jeziora Garda, gdzie rozpoczęło się poszukiwanie campingu. Na szóstym z rzędu w końcu dostaliśmy parcelę (taką 3x3) i zaczęło się rozbijanie namiotu, które dzięki twardej, kamienistej, włoskiej ziemi zajęło nam blisko godzinę z dwoma młotkami pod reką ;) Zmęczeni wybraliśmy się na obiad do pobliskiej knajpki, gdzie stanęło na pizzy. Niesamowicie cienkiej, idealnie wypieczonej, pysznej. Taką pizzę lubię najbardziej, w przeciwieństwie do L., który woli bardziej spolszczoną wersję na grubszym cieście ze sporym dodatkiem sosów ;) Wieczorem wybraliśmy się na plażę, a następnego dnia na wycieczkę do miejsca, które było naszym głównym celem. O tym jednak będzie osobny wpis...
Wróciliśmy do Horgen wczoraj popołudniu, dzisiaj mamy nadzieję na wyjście na miejscową plażę, jednak kiedy z 32 stopni zrobiło się nagle 20, zwątpiłam, że uda nam się tutaj wykąpać. A w weekend trzeba się zbierać do domu :(