photo 1_zpsf71e6e78.png photo 2_zpsa04d1f5f.png photo 3_zps76d47384.png

środa, 30 listopada 2011

pif paf, pif Puff, a w zasadzie to Puff Pie

Pogoda u nas pod psem, nie mogę powiedzieć, że pada psami i kotami, ale na pewno aura jest angielska. I zastanawiam się, ile jest prawdy w obrazie szarego i ponurego Londynu? Jeszcze nie miałam okazji dotrzeć do Anglii, ale liczę, że kiedyś się to zmieni. Na razie pozostaje mi poznawanie brytyjskiego humoru, brytyjskiego akcentu, a także brytyjskiej kuchni. Tylko jak tu się przekonać do sprawdzenia przepisów, kiedy tyle niepochlebnych rzeczy się o nich słyszy? Tłuste śniadania i ryba z frytkami na obiad? Nie powinniśmy dać się zwieść! W końcu Nigella Lawson jest Brytyjką, żydowskiego pochodzenia. I taka też jest kuchnia angielska - czerpiąca z wielu kultur i wielu smaków. 
I szukając pomysłów na zapiekanki wpadłam na bardzo prosty i dość szybki przepis. Chicken & mushroom Puff Pie, u mnie z dodatkiem cebuli i żółtej papryki.




Składniki na 3 porcje:

-podwójna pierś z kurczaka
-ciasto francuskie
-duża papryka
-35-40 dag pieczarek
-cebula
-sól, pieprz, przyprawy
-śmietana 12%
-opcjonalnie ser żółty i szynka





Pierś z kurczaka myjemy, kroimy i marynujemy. Ja zalałam sosem sojowym. Po pół godzinie wrzucamy na rozgrzaną patelnię i podsmażamy. Kroimy pieczarki, cebulę i paprykę. Podsmażamy warzywa i dodajemy do mięsa. Solimy, pieprzymy, doprawiamy. Dodajemy dwie łyżki śmietany i mieszamy. Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni, mięso z warzywami rozkładamy do form.




U mnie zmieściło się do półmiska owalnego i do dwóch małych kokilek. Możemy dodać trochę żółtego sera i szynki. Z ciasta francuskiego wykrawamy przykrycie formy, trochę większe niż sama forma, żeby dało się zakryć całość. I pieczemy 25 minut :)








***
Leżę w łóżku, piję gorącą herbatę i oglądam Top Modelki. Dzisiejszy dzień był dość spokojny, statystka się nie odbyła, bo nie zrobiliśmy wystarczająco dużo materiału na wykładzie. Z elektroniki udało nam się wyjść dość szybko, podobnie jak z układów cyfrowych, na których prowadzący zasiał strach, bo zmienił swoje zasady oceniania i było dość ciężko zaliczyć dzisiejsze zajęcia, ale nam się udało ;)
Jutro przyjeżdża Mała K. razem ze swoim tatą, bo ciocia musi zrobić porządki z jej rzeczami. I jeśli wszystko będzie dobrze to zostanie z nami w piątek sama i odwieziemy ją razem z L. w sobotę, robiąc sobie przy okazji weekend w Ustroniu ;) 
Byłam wczoraj na kolejnej wizycie u laryngologa. Tym razem odsyłają mnie do Katowic na dalsze badania. I jak się okazało po rtg mam wrodzony blok kostny łuków i trzonów dwóch kręgów szyjnych, więc się śmieję, że mam zrośnięty kręgosłup :pp Przejdę się ze zdjęciem do mojego rodzinnego, ciekawe czy odeśle mnie do ortopedy. Do tego mam wymęczone kolana po dzisiejszych tańcach, a moje stale chore gardło jest zjechane, co nie wróży dobrze na jutrzejsze korki...

A, no i takie przemyślenie na temat obecnej technologii - przez 4 lata miałam siemensa CX65 jako telefon i pomimo licznych upadków na chodniki z różnych wysokości i z różną siłą nic mu się nie stało. Od pół roku mam dotykowego samsunga, dzisiaj spadł mi po raz pierwszy! przy wysiadaniu z samochodu, z wysokości pół metra i mam pękniętą 1/3 ekranu...
Uciekam, muszę się wyspać i ogarnąć kilka rzeczy na piątek, a jutro czeka mnie baaaardzo angażujący dzień, więc jeszcze nie wiem jak ze wszystkim zdążę, ale jakoś to zrobię ;)

P.S. Moje faworytki są w finale TapMadl.

poniedziałek, 28 listopada 2011

chleb czeski

Zanim pojawił się podkomisarz Marek Oporny, zanim pojawiła się smaczna ekipa z "Przepisu na życie", zanim postanowiono odświeżać zagraniczne telenowele w wersji polskiej, za inseminować Majkę czy stworzyć życiową rolę Małgorzacie Socha (nie wiem jak odmienić nazwisko), czyli słynną Violę Kubasińską. Kiedy to Ania Mucha zaczynała być Magdą Marszałek, a w "Tańcu z Gwiazdami" tańczyły znane powszechnie osoby był pewien serial. Wtedy, Paweł Małaszyński, nie był jeszcze znanym i kochanym przez kobiety aktorem, Joanna Brodzik ciągle miała przypiętą łatkę "Kasi od Wilczaka", a Kasia Herman szczerzyła się wraz z gromadką dzieci z serialu, a nie ze swojej kuchni w reklamach. Pan prawnik, pani prawnik, ścianka wspinaczkowa, kot Maniek, słoneczniki i lody z popcornem. Ktoś pamięta jeszcze Magdę M.? 
Wpadłam na powtórkę w czasie przedpołudniowego chorobowego biegu po kanałach i przypomniałam sobie, co mnie tak urzekło w tym serialu. Bardzo fajnie dobrana muzyka, polska muzyka! I chociaż za Myslovitz nie przepadam, to tak lubię ten kawałek...


Dzisiejszy dzień minął spokojnie, szybkie laboratoria, a potem judo <3 Popołudniu korki, a potem czekanie na L., który poszedł na fakultatywny wykład, ale że prowadzący spóźnili się 1,5h to wszystko się przeciągnęło...A miałam plan pojechać do sklepu zakupy zrobić i zacząć oglądać materiały potrzebne do robienia świec. W zamian za to testuję nowy przepis na chleb. Już nie mogę się doczekać, chociaż nowe przepisy zawsze robię z niepokojem czy mi wyjdą. Tak też było w przypadku chleba czeskiego, który zastanawiał mnie swoim składem, bo po raz pierwszy postanowiłam dołożyć drożdże. Przepis, jak większość chlebowych, zawdzięczam Arabesce.


Składniki:
- 1/2 szklanki zakwasu żytniego (150g)
- 1 szklanka ciepłej wody
- 2 dag drożdży świeżych lub łyżeczka suszonych
- 2 i 1/2 szklanki mąki pszennej chlebowej
- 3/4 szklanki mąki żytniej jasnej
- 1 i 1/2 łyżeczki soli

Do dużej miski wlewamy wodę, dosypujemy mąki, sól i drożdże. Wszystko razem mieszamy. Dodajemy zakwas i mieszamy jeszcze raz. Ciasto wyrabiamy przez około 8 minut, aż zrobi się jednolite i elastyczne. Następnie przykrywamy i odstawiamy na 10 minut. Po upływie tego czasu ponownie wyrabiać przez 7 minut.
Ciasto zostawiamy do wyrośnięcia na ok 2,5h. Formujemy bochenek i zostawiamy pod przykryciem na 1 - 1,5 godziny. Nacinamy i pieczemy w 220 stopniach przez 30-40 minut, do piekarnika wstawiamy także naczynie żaroodporne wypełnione do 3/4 wodą.

Chleb ładnie wyrasta, jest bardzo smaczny, lekko wilgotny i dłużej zachowuje świeżość niż te na samym zakwasie. Naprawdę polecam :) Dodam też, że muszę przygotować bochenek do degustacji dla rodziny L. jak do nich pojedzie, bo zawsze chwalą moje wypieki i są ciekawi jak smakuje taki domowy chlebek.

niedziela, 27 listopada 2011

postcrossing & handmade

Jak byłam młodsza pisałam listy z moją przyjaciółką z dzieciństwa, teraz mamy inne formy komunikacji i trochę tego żałuję, bo lubiłam pisanie listów. Po poczcie papierowej został mały ślad w moim życiu - pocztówki, które nadal wysyłam będąc na wakacjach. I równie bardzo lubię otrzymywać, szczególnie te z nieznanych mi miejsc - mam kilka od koleżanek, które były w Grecji, we Włoszech czy w Chorwacji. Jest także jedna z Australii od kolegi, który spędzał wakacje u rodziny.
Słyszeliście kiedyś o postcrossingu? Wysyłanie pocztówek do zupełnie obcych ludzi, często na drugi koniec świata. Wpadłam na artykuł, weszłam na stronę postcrossing.com i stwierdziłam, że to świetny pomysł! Pamiętam, że jak dostałam pocztówkę wygraną w konkursie u No argue była to bardzo miła niespodzianka :) Stoi teraz na moim biurku,  zdjęcie na niej często poprawia mi humor. Czekam obecnie na pocztówkę od Lesli :D
Fajnie by było dostawać pocztówki z całego świata. Założyłam konto, wylosowałam 5 pierwszych adresów, zakupiłam pocztówki, wypisałam (w tym jedną po niemiecku) i muszę się teraz przejść na pocztę, żeby je wysłać. Polecą do Niemiec, Holandii, Finlandii, Rosji i Chin.


Dzisiaj pierwsza niedziela adwentu, od czwartku zacznie się wyszukiwanie okienek z czekoladkami w kalendarzach adwentowych, a ja powoli zaczynam myśleć o świątecznych wypiekach i prezentach. Jak co roku kupię coś dla moich rodziców, Młodej i L., a dla reszty rodziny oraz najbliższych L. zrobię coś samodzielnie. Od dziecka robię własnoręczne prezenty z różnych okazji dla moich babć, dziadków i wujków, do teraz sprawia mi to radość i zapewnia niezłą zabawę. Przez lata wymyślałam różne rzeczy - dzwonki, kalendarze, świeczki, malowane cegły, bombki etc. W tym roku myślałam o bombkach robionych metodą decoupage, ale z powodu niefortunnego ułożenia kalendarza tzn. Wigilia jest w sobotę, chyba nie będę miała czasu, żeby się w to bawić. Drugi pomysł - świece wykonane na różne sposoby. Może uda mi się je zrobić wcześniej, to opublikuję zdjęcia i sposób przygotowania ;)
W zeszłym roku zrobiłam piernikowe chatki oraz cukrowe świeczniki (na szczęście ostało się jedno zdjęcie, które L. zrobił telefonem).



Potrzebujemy:
-mocnej tektury
-cukru w kostkach (z 1kg zrobiłam 3 świeczniki,  o ile dobrze pamiętam)
-brązowego cukru w kryształach
-gęstego lukru
-wstążki, najlepiej 3-4 cm szerokości

Zaczynamy od wycięcia podkładki z tektury. Nie pamiętam dokładnie ile moje miały, ale nie jest to trudne do zrobienia - kładziemy obok siebie kilka kostek cukru (największy bok będzie naszym spodem, a kostki powinny się stykać najmniejszymi ściankami i mierzymy ile zajmują, a następnie o takim boku wycinamy kwadrat z tektury. Za pomocą lukru będziemy przyklejać kostki cukru do tektury i siebie wzajemnie :) Smarujemy największy bok oraz dwa najmniejsze, największym będziemy przyklejać do spodu, a najmniejsze do sąsiednich kostek. Pojedynczy słupek składa się chyba z 4(5) kostek, a te przy kątach z 5(6). W wybranych miejscach przykleiłam kryształy brązowego cukru, a po wyschnięciu zawiązałam wstążką.

***

Sobotni poranek zmienił się w sobotnie prawie południe. Tak to jest jak L. stwierdza, że mnie nie będzie budził, a mój organizm mógłby spać i spać i spać ;) A potem trzeba się było zmusić, żeby wszystko ładnie posprzątać, łącznie z umyciem okien i balkonu, ale w końcu widzę coś przez okna w kuchni :D
Popołudnie i wieczór spędziliśmy na imprezie urodzinowej, w kameralnym gronie i miłej atmosferze. Wyszliśmy z resztą gości z założenia, że lepiej kupić jeden porządny prezent, więc koleżanka dostała eleganckie kolczyki z Apartu, a koledze kupiliśmy bardzo fajną myszkę bezprzewodową.
Dzisiaj kościół oraz rodzinny obiad, po powrocie obejrzeliśmy z L. ostatni odcinek "Układu Warszawskiego" i jestem bardzo zawiedziona polityką TVNu, bo puszczają fajny serial o nieludzkiej porze (tj. ok 22.30-23.00 w niedzielę wieczorem) i potem się dziwią, że nie ma oglądalności. My oglądamy z internetu, bo możemy sobie podłączyć TV i mieć fajny seans, ale myślę, że jesteśmy wyjątkiem i większość chce oglądać podczas normalnej emisji. Dzięki czemu oglądalność spada i nie chcą robić drugiego sezonu...
Zdążyłam przejrzeć już całe allegro w poszukiwaniu kasku narciarskiego, bo w tym roku stanie się moim prezentem gwiazdkowym. Lubię prezenty praktyczne, a że zazwyczaj nic nie potrzebuję, więc dostaję  rzeczy związane z sezonem sportów zimowych. W tym roku wymieniam kask na pasujący do reszty mojego stroju, czyli biały...Chociaż na co dzień wybieram czerń, szary i granatowy, to na stoku wyglądam mniej więcej jak mój blog - biało różowo.
Zaraz usiądę sobie z herbatą i będę patrzeć, co tym razem wymyślili "Ugotowani" robiąc listę przepisów na najbliższy tydzień, a że kupiłam sobie owalną formę ceramiczną to po głowie chodzą mi różne zapiekanki ;)

Miłego wieczoru i nowego tygodnia!

piątek, 25 listopada 2011

Moelleux au Chocolate, czyli czekoladowa lawa

Zaczyna się od delikatnego drżenia. Z czasem drżenie się nasila i przechodzi we wstrząsy. A na koniec występuje mniejszy lub większy wybuch albo spod ziemi zaczyna wypływać magma, zamieniając się w lawę. Taki skrócony przebieg erupcji wulkanu ;) Co prawda geografii już dawno się nie uczyłam i nie był to dla mnie najciekawszy przedmiot w szkole, ale wulkanizm to fascynujące zjawisko. A ja bardzo lubię mieć kulinarne skojarzenia, dlatego też, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o pewnym przepisie, wiedziałam, że zakwalifikuję go do moich ulubionych. Po pierwsze - jest bardzo czekoladowy. Po drugie - jest nietypowy i może zaskoczyć niczego niespodziewających się smakoszy. Po trzecie - zaraz sami zrozumiecie...




Czekoladowe babeczki, których sekretem jest niedopieczenie, dzięki czemu otrzymujemy wypływającą czekoladową masę ze środka! Najlepiej je piec w foremkach sufletowych, których się trochę naszukałam, ale pewien sklep ściągnął je dla mnie z Włoch i teraz mogę się nimi cieszyć ;) Oczywiście metalowe albo silikonowe pewnie też świetnie się nadadzą, ale już tak mam, że jak się na coś uprę to ma być po mojemu. Długo się zastanawiałam, który przepis wybrać, w końcu postanowiłam zrobić to "jak zawsze", czyli mieszankę wiedzy jaką znalazłam :)


Składniki na 4 porcje:
- 150 g gorzkiej czekolady (u mnie Alpen Gold)
- 2 duże jajka
- 2 żółtka 

- 10 dag masła
- 45 g cukru
- 50 g mąki pszennej



Czekoladę razem z masłem rozpuszczamy w kąpieli wodnej. Całe jajka ubić, pod koniec dodać żółtka i cukier, chcemy uzyskać ładną, żółtą piankę. Jajka połączyć z masą czekoladową, a następnie przesiać mąkę i wymieszać. Foremki wysmarować masłem i oprószyć mąką, nalać do nich masę (do 3/4 wysokości) i postawić w lodówce na godzinę, dwie. Piekarnik rozgrzać do 180 stopni i piec ciasto przez 10-12 minut. Podawać ciepłe, z foremek ceramicznych nie trzeba wyciągać, ale nie zobaczymy wtedy jak fajnie wylewa się czekolada ze środka ;)


***
Dzisiaj ledwo wstałam z łóżka na zajęcia na 8.15, na szczęście L. w drodze do pracy mnie podrzucił pod wydział, więc nie musiałam iść i telepać się z zimna. Na początek arcyciekawy przedmiot, myślę, że ciężko prowadzi się ćwiczenia widząc, że cała grupa jeszcze śpi i mało kto jest zainteresowany. Później angielski, a po zajęciach razem z L. skoczyliśmy kupić prezenty na jutrzejszą imprezę.
Znajomy Rodzicielki przywiózł pyszne oscypki z Zakopca, więc na obiad postanowiłam trochę podsmażyć i zjeść <3 jestem wielką fanką tych serów.
Wracam zaraz do czytania Piekary i dalszych losów Mordimera. Dzisiaj mamy tańce na 20.00, ale nie wiem czy będę na siłach, żeby się na nie zebrać i marznąć na sali.

Udanego weekendu!

czwartek, 24 listopada 2011

a Ty, kiedy się uśmiechniesz?

Jak mawiają mędrcy, i smakosze, bez pracy nie ma kołaczy. Ale, dzisiaj nie o ciastkach będzie, więc mogę dorzucić od siebie - praca nie zając, nie ucieknie. Kierując się taką dewizą, człowiek daleko nie zajdzie. Powiem więcej, zapewne skończy na kanapie. Jak ten Brzechwowy LEŃ. Korzystając z wizji spokojnego i mało pracowitego tygodnia postanowiłam, że będę się obijać i robić tylko to, co muszę. Pojawił się jeden problem, lenistwo rozleniwia, a ja mimo wszystko lubię mieć coś do roboty. Wyjść z domu, spotkać ludzi, uczyć się, popracować trochę. Z lenistwa bardzo szybko wpadam w marazm, a przy takiej szaro-burej pogodzie o zły humor nietrudno. Siedząc na tej mojej kanapie, stwierdziłam, że potrzebuję endorfin!
Tylko jakby to zrobić, żeby się nie narobić? - zapytałoby wiele osób. Ja jednak wolałam zapytać, jak to zrobić, żeby się narobić i napracować? Otworzyłam magiczną, internetową księgę i przeczytałam, że endorfiny wydzielają się np. po wysiłku fizycznym - no cóż, moja podłoga z kocem jest dość wygodna, ale już sprawdziłam ten punkt wielokrotnie i musi to być konkretny wysiłek fizyczny - narty, zumba albo szaleństwo na rowerze. Dalej znalazłam orgazm i czekoladę, a może raczej czekoladowy orgazm? Niestety czekolady nie miałam w domu ;) Dalej było zakochanie - zakochana jestem, i to szalenie, ale jak siedzę sama w domu to jak mam się tym cieszyć? Na końcu zostało chilli i alkohol! I tym sposobem wpadłam na pomysł czegoś, co sprawi mi olbrzymią przyjemność. Do tego będzie smaczne! Endorfinowe placki po węgiersku, czyli ostry gulasz na piwie.



Składniki na dwie porcje placków:

-70-80dag ziemniaków
-4 czubate łyżki mąki
-łyżka mąki ziemniaczanej
-jajko
-pół cebuli
-sól, pieprz


Gulasz:
-40dag wołowiny
-papryka
-pół cebuli
-sól, pieprz, chilli, papryka słodka
-1/3 butelki piwa
-łyżeczka koncentratu pomidorowego
-łyżka mąki


Moja historia z plackami ziemniaczanymi jest dość krótka. Zaczęłam je jeść w tym roku, bo kiedyś L. sobie zrobił i mu kawałek podkradłam. Moja mama je robiła, ale nigdy mi nie smakowały, aż tu nagle...coś się we mnie zmieniło. Dodam też, że nie umiem obierać ziemniaków nożem (a obieraczka mi się zepsuła), a tarka jest w stanie opłakanym, więc napracowałam się przy robieniu placków ;)

Myślę, że większość wie, jak się je robi, ale dla nowicjuszy - obieramy ziemniaki, ścieramy na małych oczkach na tarce, odsączmy wodę, dodajemy mąki, trochę soli, pieprzy i posiekaną cebulę. Pieczemy na rozgrzanej patelni ;)

Gulasz też nie jest ciężki do zrobienia, a skoro ma być "po węgiersku" to używamy tego, co kuchnia węgierska lubi najbardziej - wołowina, cebula, papryka i pomidory. Mięso kroimy na drobną kostkę, wrzucamy na rozgrzaną patelnię. Po chwili dodajemy posiekaną cebulę i paprykę. Smażymy i po 8-10 minutach dolewamy szklankę wody. Zaczynamy duszenie!

Co kilkanaście minut sprawdzamy czy nie trzeba dolać wody. Po godzinie doprawiamy - sól, pieprz, łyżeczka słodkiej papryki,1/2 łyżeczki chilli (jeśli nie chcemy bardzo ostrego to ok 1/4) i koncentrat pomidorowy. Zostawiamy do duszenia na kolejną godzinę. Pół godziny przed końcem dolewamy piwo. Na koniec mieszamy 1/3 szklanki wody z łyżką mąki i wlewamy do gulaszu, aby zagęścić sos.

Resztę piwa oczywiście wypiłam, L. wrócił z pracy, dostałam czekoladę i znów mogłam się uśmiechać :D
***

Korzystając z wolnego środowego popołudnia wybraliśmy się z L. na lodowisko :) Bardzo lubię spędzać w taki sposób czas, we dwójkę, trzymając się za ręce, śmiejąc się i rozmawiając. Czasem w codzienności brakuje mi takich chwil, na spokojnie, gdy nic nas nie rozprasza. 
A dzisiejszy dzień spędzam pod kołdrą. Wszystko mnie boli, popijam sobie febrisan i zagryzam tabletkami. Za obiad odpowiada dzisiaj L., będą krokiety ze szpinakiem (które uwielbiam) z baru obok ;) Do tego przeszukuję internet i oglądam możliwe prezenty dla przyjaciela i jego dziewczyny, bo w sobotę robią imprezę urodzinową. I tak się zaszukałam w biżuterii, że znalazłam piękne szafiry, chyba moje ulubione kamienie ;)
W końcu kupiłam (i dostałam) moje ceramiczne sufletówki, a L. kupił narty, szykujemy się powoli na śnieżne szaleństwo!


Jeszcze raz zapraszam wszystkich na spotkanie blogerów w Opolu 10 grudnia!

wtorek, 22 listopada 2011

niebieski - fiolet - róż, wybaczcie mi pośpiech!

Uwielbiam się przytulać! Mogłabym spędzić kilka godzin wtulona w L. Bardzo lubię kiedy wraca z pracy, i mogę mu się rzucić na szyję, kiedy znów czuję jego zapach i ciepło. Lubię jak się uśmiecha i nazywa mnie głuptasem. Jak odpowiada na moje monotonne pytania, i lubię nawet nasze bitwy na łaskotki...o ile mam na to ochotę ;)
Lubię też doświadczenia fizyczne. Jakkolwiek dziwnie to nie brzmi, zawsze podobały mi się takie lekcje na fizyce. Z takich gadżetów posiadam np. wahadło Newtona (wraz z fototapetą na ścianie nad biurkiem). Ostatnio pojawiła się u nas także lampa światłowodowa. Pamiętam, że jak byłam mała to będąc w cyrku chciałam, żeby mama mi taką kupiła, ale musiałam poczekać kilkanaście lat, żeby ją dostać. Przypadkiem znalazłam u dziadków, ktoś z poprzednich lokatorów zostawił ją w jednym z ich mieszkań, i w sumie to chcieli wyrzucić. Zamiast tego, stoi na komodzie przy łóżku i patrzę zawsze na nią wieczorem.




Moje ulubione przejście - niebieski, delikatny fiolet i róż ;)
Swoją drogą ludzie potrafią zostawić naprawdę dziwne rzeczy w mieszkaniach - poprzednio w taki sposób stałam się posiadaczką całkiem fajnej deski...snowboardowej!

Nie lubię kiedy coś mi się psuje w kuchni. Nie lubię także, gdy pojawiają się problemy podczas kucharzenia. Raz robiłam babeczki. Wyszły babeczki pełne problemów ;)


Ciasto na babeczki, jak w tym przepisie (tylko, że bez kakao). Nadziewane budyniem czekoladowym i jeżynami. Problem nr 1 zaczął się podczas robienia budyniu - nie chciał mi stężeć. Mieszałam i mieszałam, aż w końcu dosypałam trochę mąki. Dla mnie trochę, dla budyniu tak dużo, że postanowił zrobić się z grudkami :pp
Problemem nr 2 okazały się piękne tulipankowe papilotki. Ciasto się zaczęło rozlewać, napierać na brzegi i rozprostowywać papilotki! W efekcie każda babeczka miała inny kształt ;) Chyba będę się musiała zaopatrzyć w formę do muffinek, żeby papierki wytrzymały i zachowały swój kształt.
Problem nr 3 to krem. Wygląda dość ciekawie, ale dla mnie osobiście był obrzydliwy. Ściągnęłam go od Doroty i tak, jak zawsze uwielbiam jej przepisy, tak tym razem - zupełnie nie mój smak.


Gdyby wszystkie problemy wyglądały jak te babeczki...


WAŻNE!
Razem z Aurorą organizujemy spotkanie blogerów :) Wszystkich zainteresowanych zapraszam do Opola w dniu 10 grudnia i proszę o zostawienie w komentarzach swojego adresu e-mail, jeśli nie zrobiliście tego wcześniej.

poniedziałek, 21 listopada 2011

na dobry początek tygodnia, mam nadzieję.

Jestem zmęczona psychicznie. Negatywna aura przysłoniła sobotnie popołudnie, i prawie całą niedzielę. Jak się okazało, potygodniowy stres i wszystko co mi siedzi w głowie robią ze mnie nerwusa, krzyk jest tylko chwilowym rozwiązaniem (mimo dużej ulgi), a ja czasem mam ochotę powiedzieć "Nie ogarniam. Chcę na chwilę wysiąść z życia."

I'm dreaming of a...

Mam ochotę się zaszyć w kuchni, z muzyką i tworzyć. Dzisiaj mam dla Was zapiekankę. W sumie to miałam ochotę na lasagne, ale przy ostatnich zakupach w moim koszyku znalazł się bakłażan. W efekcie mamy ni to lasagne, ni to moussakę, mogę się pokusić o nazwanie tej potrawy wersją bardziej dietetyczną (gdyby nie sos beszamelowy i sery, ale na ich wykluczenie też się znajdzie sposób!) wyżej wspomnianych. 



Składniki na dwie porcje:
-spory bakłażan
-40 dag mięsa mielonego (u mnie z indyka)
-pół opakowania szpinaku
-ser pleśniowy z niebieską pleśnią
-pół cebuli
-czosnek
-sos pomidorowy (albo przecier albo pomidory w puszce)
-sól, pieprz, oregano, bazylia
do wersji z sosem beszamelowym:
-masło
-mąka
-mleko
-ser, gałka muszkatołowa


Bakłażana kroimy na cienkie plastry, solimy i zostawiamy do zmięknięcia na pół godziny. Rozgrzewamy piekarnik do 150 stopni, umyte plastry bakłażana smarujemy oliwą i układamy na blasze (najlepiej do grillowania). Grillujemy przez 6-8 minut, aż bakłażan zmięknie i będzie lekko przypieczony. 
Cebulę siekamy i wrzucamy na patelnię, dodajemy mięso i podsmażamy kilka minut. Przecier doprawić ziołami oraz solą i pieprzem, dodać połowę do mięsa. Doprawić czosnkiem, a następnie dusić przez kilkanaście minut.
Szpinak rozmrozić i podgrzać, dodać pokruszoną połowę sera pleśniowego, wymieszać, doprawić czosnkiem i przyprawami. 
Żaroodporne naczynie albo blachę posmarować oliwą i częścią pozostałego sosu pomidorowego. Ułożyć warstwę z 1/3 bakłażanów, nałożyć połowę mięsa i szpinaku, polać sosem, znów bakłażany i reszta mięsa ze szpinakiem. Ostatnią część bakłażanów nałożyć na górę.
Możemy polać sosem pomidorowym (wersja bardziej dietetyczna) albo robimy sos beszamelowy (w tym przypadku lepiej zrobić trochę mniej sosu pomidorowego) - na patelnie rozgrzewamy 10-15g masła, dodajemy łyżkę mąki i mieszamy. Po kilku minutach dolewamy pół szklanki mleka i mieszamy aż zgęstnieje. Doprawić solą, gałką muszkatołową, dodać trochę sera i mieszać aż do rozpuszczenia sera. Polać górną warstwę bakłażanów. 
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i pieczemy ok 35 minut ;)

***
Pojechałyśmy z mamą wczoraj popołudniu do centrum handlowego. Myślę, że podobnie jak połowa Gliwic ;) Znalezienie miejsca na parkingu - 7 minut, zaparkowanie pomiędzy idiotami - 3 minuty. Ale i tak hitem była próba wyjechania. Akurat w tym centrum parking jest pod ziemią (w środku miasta, ograniczony teren był), więc starali się jak najbardziej miejsce oszczędzać. Normalnie nie ma się większych problemów z wyjazdem, ale przy takim ruchu i prowadzeniu samochodu w wersji combi było zabawnie. Na zakrętach jeden samochód musiał wycofać, żeby drugi się zmieścił. Wyjechanie z podporządkowanej i skręcenie w główną trwa ok 3-4 minut dla jednego samochodu (w tym miejscu chce podziękować temu panu z corsy co mnie wpuścił i pani z merca co się wycofała, żebym mogła skręcić), czyste szaleństwo!
Wśród tysiąca wzorów norweskich (zaskakujące, że jak szukałam ich od 3 lat to nigdzie nie było, a nagle jest ich pełno) znalazłam komin na szyję podszyty milusim polarem, a z góry materiał "swetrowy" i będzie pasował do mojego kożucha ;) Widziałam też świetne rękawiczki jednopalczaste - z zewnątrz brązowy zamsz, od środka miłe i grzejące kłaczki, a gdzieś zaświtał mi w głowie pomysł, że przydałoby się posiadać koszulę. Nie mam koszul, nie noszę, ale w sumie gdyby znaleźć jakąś fajną do rurek...

I uroczyście ogłaszam, że sezon na elektryzowanie włosów rozpoczęty ;)!

WAŻNE!
Razem z Aurorą organizujemy spotkanie blogerów :) Wszystkich zainteresowanych zapraszam do Opola w dniu 10 grudnia i proszę o zostawienie w komentarzach swojego adresu e-mail, jeśli nie zrobiliście tego wcześniej.

sobota, 19 listopada 2011

kurczak w maślance pod boczkiem

Sobota miała być spokojna - zumba i sprzątanie. Ale zaczęło się od tego, że z samego rana ze snu wyrwała mnie moja mama z hasłem: "Jedziemy na zakupy". Tak też zwlekłam się z łóżka, pomaszerowałam do rodziców i pojechałyśmy wykupić połowę zapasów Auchan'a. Okazało się, że z racji odwołanego wczorajszego spotkania, mamy pojechać z dziadkiem i Młodą "na pół godzinki" przywitać się z wujkami i ciotkami. Z pół godziny zrobiły się ponad dwie, ale dostałyśmy kilkukilogramowy zapas słodyczy ;) Na zumbę nie udało mi się dotrzeć, a sprzątaniem musiał zająć się L. - tyle jeśli chodzi o moje planowanie.
Obiad będzie szybki, prosty i na słodko. Za niedługo zejdą się ludzie na imprezę, zobaczymy jak to wszystko wyjdzie.
W liceum sporo weekendów spędziłam w rozjazdach, głównie do Krakowa, dlatego doceniałam jedną zaletę "wolnego, domowego" weekendu - mogłam robić co mi się podobało, włącznie z oglądaniem programów kulinarnych w telewizji. Najbardziej, myślę, że podobnie jak większość widzów, lubiłam oglądać Nigellę Lawson. Uśmiechnięta, pulchna, wprowadzająca pozytywny zamęt, no i przede wszystkim gotująca pyszności z taką lekkością i wprawą. Mam kilka ulubionych przepisów, ale zanim zaczęłam gotować, jej programy oglądałam z małym ukłuciem zazdrości - zazdrościłam umiejętności takiej zabawy smakami i czarowania w kuchni. Teraz na tyle rzadko oglądam telewizję, że ciężko mi trafić na jej program. Chciałabym posiadać jedną z książek, ale niestety ceny są dość zawrotne. Zostaje mi internet i odtwarzanie pomysłów, które przyuważyłam lub lepiej zapamiętałam. Kiedy naszła mnie ostatnio ochota na kurczaka stwierdziłam, że nie chcę kotletów, nie chcę sałatki, ze szpinakiem był ostatnio...chcę coś nowego! Zaczęłam przypominać sobie pomysły Nigelli - był kurczak z kiełbaskami i wersja z fasolą (pewnie jeszcze wiele innych, o których nie pamiętam). I skojarzył mi się przepis z maślanką, którą Nigella połączyła z syropem klonowym. Syropu klonowego nie miałam, ale wymyśliłam coś innego...

Kurczak w maślance pieczony pod boczkiem :)
Składniki na 3 porcje:

-podwójna pierś z kurczaka (albo odpowiednia ilość skrzydełek czy też udek, które wybiera Nigella, ale że ja nie przepadam za obgryzaniem kości to wybieram ładny filecik)
-szklanka maślanki
-8-10 dag boczku
-łyżka+łyżeczka płynnego miodu
-2-3 ząbki czosnku
-2-3 łyżki oliwy
-sól, pieprz
-70-80 dag ziemniaków (albo i kilogram jeśli lubicie)
-sałatka, warzywa, surówka - co tylko chcecie


Mięso dokładnie myjemy, pierś kroimy na średniej wielkości kawałki, wkładamy do miski. Zalewamy maślanką, dodajemy miód, przeciśnięty przez praskę czosnek, oliwę oraz przyprawy. Wszystko dokładnie mieszamy i wkładamy przykryte do lodówki na ok godzinę, ale może leżeć i całą noc ;)

Piekarnik rozgrzewamy do 220 stopni, wykładamy mięso na blachę, przykrywamy plasterkami boczku i pieczemy 30-40 minut.



Ziemniaki upiekłam "w mundurkach" - tzn. umyłam, pokroiłam i piekłam niecałą godzinę (zależnie od suchości i wielkości może być to 40, a może być i ponad godzina), na talerzu z dodatkiem masła i soli. Do mojej porcji wybrałam paprykę, ale L. dostał kapustę zasmażaną od mojej mamy :)

Kurczak jest mięciutki i soczysty, lekko słodkawy, ale czuć też aromat czosnku. Zadziwiające jak te dwa smaki się ze sobą połączyły. Do tego lekki posmak pieczonego boczku (który osobiście uwielbiam), i pieczone ziemniaczki, na które miałam ogromną ochotę. Polecam ;)

P.S. Jak się okazało moją miłość do jagodzianek i pierogów z jagodami mam po dziadku, moim mistrzu kucharzenia ;)

czwartek, 17 listopada 2011

zasłużona przyjemność

Ufff...w końcu. Spadł pewien ciężar ze mnie, który łapał mnie za barki i ściskał, nie pozwalał jeść normalnie i zaprzątał myśli. I powiem Wam, że to czysta paranoja, żeby dorosły człowiek tak się stresował głupimi zajęciami, które naprawdę nie są istotne, ale jeśli się nie zaliczy to trzeba będzie walczyć i w najgorszym przypadku powtarzać w przyszłym roku...a ta wizja naprawdę nie brzmi zachęcająco. Szczęśliwie udało się zaliczyć całą pierwszą serię układów cyfrowych, jeszcze tylko jedno sprawozdanie. Zaliczyłam też pierwsze kolokwium z elektroniki, na razie mogę odetchnąć i się nie stresować ;) Jutro dość przyjemne zajęcia, a potem weekend! Plan jest taki - zumba i impreza grupowa w formie LAN party tzn. każdy przynosi komputer i gramy w różne gry komputerowe ;)

Dostałam także zlecenie na jutro, od Rodzicielki. Przyjeżdża nasza zagraniczna rodzina, będą w gości, więc jako "rodzinny cukiernik" mam coś upiec. Myślę, że możecie sobie wyobrazić moją reakcję na tę prośbę ;) Postanowiłam upiec ciasto, o którym myślę już od dawna, ale jeszcze nie było okazji do spróbowania przepisu. Zmieniłam kilka rzeczy w przepisie, głównie z powodu braku możliwości dostania składników np. mleka kokosowego ;) Część "ekstremalnie czekoladowa" została, za to część "kokosowa" nieco złagodniała, i w ten sposób powstało ciasto czekoladowe z kokosową nutą.


Składniki na tortownicę 26cm (bądź blachę kwadratową 23cm):
-60 g gorzkiej czekolady, połamanej na małe kawałki
-85 g kakao (ok 3/4 szklanki)
-200 ml wrzącej wody
-160 g mąki pszennej
-1 łyżeczka sody oczyszczonej
-1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
-szczypta soli
-90 g masła
-150 g cukru białego
-100g cukru trzcinowego

-2 jajka, w temperaturze pokojowej
 -200 ml maślanki + 2 łyżeczki likieru kokosowego (oryginalnie mleko kokosowe zamiast maślanki)



Czekoladę i kakao wrzucamy do miski, zalewamy wrzątkiem i mieszamy aż czekolada się rozpuści i będziemy mieć jednolitą, gładką masę. Zostawiamy do wystudzenia.

Do miski przesiewamy mąkę, sól, sodę i proszek do pieczenia.
Cukry wsypujemy do miski, dolewamy roztopione i wystudzone masło, mieszamy ze sobą. Dodajemy jajka i miksujemy. Następnie dodajemy na zmianę masę czekoladową i maślankę z likierem, stale miksując. Na koniec dosypujemy produkty sypkie i miksujemy na gładką masę.
Pieczemy w rozgrzanym do 180 stopni piekarniku, przez 40 minut. Pod koniec pieczenia sprawdzamy ciasto patyczkiem.

Krem i polewa:
-0,5 l śmietanki kremówki
-śmietanfixy
-pół szklanki wiórków kokosowych
-kilka łyżek cukru pudru
-2 łyżki likieru kokosowego + kilka kropel olejku kokosowego
-140g gorzkiej czekolady (opcjonalnie połączonej z mlekiem kokosowym) 


Dobrze schłodzoną śmietankę ubijamy z dodatkiem śmietan-fixów, pod koniec dodajemy trochę cukru pudru, wiórki kokosowe i likier, delikatnie mieszamy.

Ciasto przekrawamy na pół, smarujemy masą, a górę oblewamy roztopioną czekoladą.

Może jutro dorzucę jeszcze kilka zdjęć, jak już się pokroi ;)

Dopisek dnia następnego, g. 16.22
Dzień udany, ale pełen niepokoju. Imprezy jednak nie będzie, bo mój tato dostał kamienie. Nerkowe. W zasadzie to chyba ich atak. Tak też nocna akcja z pogotowiem była (przyjechali dopiero po drugim wezwaniu), a ja po zajęciach mam "dyżur" jako kierowca, w razie czego biec do rodziców i jechać do szpitala. Na szczęście tato czuje się już trochę lepiej, więc już spokojniejsza jestem, siedzę w domu i zajadam się ciachem. Herbatka i Grey's Anatomy <3



wtorek, 15 listopada 2011

jak z Węgier zrobić Włochy po polsku?

Miałam okazję trochę Węgier zobaczyć, i poznać kilka narodowych smaków - miasteczko marcepanu (tam dopiero polubiłam ten smak!), romska karczma i uliczne budki z ichnimi fast foodami. Jakiś czas temu postanowiłam zrobić sobie Węgry w mojej kuchni. Nie wiem czy natchnął mnie do tego prezes Kaczyński chcący mieć Budapeszt, w każdym bądź razie mam dla niego radę - wszystko trzeba robić bez pośpiechu, rozważnie i rozsądnie, bo może wyjść z tego niezły bigos albo robiąc "na winie" (czyli co się nawinie to wrzucamy) zamiast wrzucić można coś(kogoś) wyrzucić.
Pomysł miałam taki - zrobić langosze, czyli tradycyjne węgierskie placuszki smażone na głębokim tłuszczu i zapiekane ze składnikami. Ale zapomniałam o najważniejszych zasadach gotowania. Widać nie tylko politycy mają tak, że najpierw powiedzą  a potem pomyślą, u mnie również to działa, tylko, że najpierw ugotuję (bądź wszystko przygotuję) a potem pomyślę ;)


Zasada numer jeden mówi: "Upewnij się, że posiadasz WSZYSTKIE składniki". Najlepiej zrób to dwukrotnie, bo może coś Ci wyleciało z głowy albo w międzyczasie małe myszki coś podkradły.

Druga zasada dotyczy sprawdzenia czy ma się wystarczającą ilość naczyń i wszelkiego sprzętu. A trzecia to jeszcze raz sprawdzenie składników, ale ze szczególnym zwróceniem uwagi na takie rzeczy jak np. obecność odpowiedniego oleju w kuchni. W mojej stoi oliwa z oliwek, olej słonecznikowy i olej sezamowy, ale żaden z nich się nie nadaje do smażenia na głębokim tłuszczu...
I tym sposobem w drodze do Węgier musiałam awaryjnie lądować...we Włoszech (na szczęście katastrofy nie było). 


A we Włoszech, jak zawsze, gorąco. Tak gorąco, że media postanowiły pokazać półnagie dziewcze, które pomagało byłemu już premierowi w sprawach wagi światowej i mamy teraz prawie kryzys. Ale Włosi jakoś sobie poradzą i wymyślą coś równie genialnego jak pizza margherita. Potrawa narodowa, bo zrobiona specjalnie dla królowej Małgorzaty - cienki placek ciasta, z pomidorami, mozzarellą i bazylią, kolorami reprezentującymi włoską flagę. Prosta, tania, niewymagająca - na kryzys idealna. 
Pozbierałam kulinarne doświadczenia i jako niebojąca się kryzysu Polka zrobiłam mini pizze, pizzerinki, barwne jak nasza władza ustawodawcza, ale zdecydowanie prostsze od polityki ;)



Przyznam szczerze, że ciasto na pizzę robię na oko. Raz mi się udało to zmierzyć, jak pisałam o tarte flambee.Jeśli chcecie mieć dokładnie odmierzone składniki to sobie tam zerknijcie, ja zazwyczaj przyjmuję 3/4 szklanki mąki na osobę, trochę drożdży, trochę letniej wody, troszkę oliwy i soli. I robię tak, żeby było elastyczne i odchodziło od ręki. Tym razem zamiast na dwie części, podzieliłam ciasto na 5 i wyszły takie małe pizze.

Jeśli chodzi o resztę składników - co tylko chcecie ;) Pieczarki i cebulkę dobrze podgrzać najpierw na patelni, do tego kukurydza, papryka, szynka, ananas, oliwki, przeróżne sery...
Sos - zblendowane pomidory z puszki z dodatkiem soli, cukru i przypraw.
Piekarnik rozgrzewamy do 220-230 stopni i w zależności od grubości naszego ciasta pieczemy 15-30 minut. Osobiście preferuję cienkie ciasto, które wychodzi chrupkie z piekarnika.

P.S. Wybaczcie mi tę politykę, ale choruję sobie, więc mogę oglądać wiadomości cały czas :pp

niedziela, 13 listopada 2011

to właśnie miłość!

Czekam. Coraz bardziej niecierpliwie. Patrzę na termometr, uśmiecham się. Kreseczka lekko ponad zero, trzeba ubrać ciepły sweter i rękawiczki, skrobać oszroniony samochód. Brakuje mi tylko białego puchu spadającego z nieba. Czekam na śnieg, na zimę! I potrzebuję czekania na grudzień, na jego drugą połowę, bo jestem małą dziewczynką i uwielbiam magię Świąt ;) Żeby rozweselić to oczekiwanie wybraliśmy się w sobotę z L. do kina na komedię romantyczną. No tak, świąteczny klimat i miłość to jedno z moich ulubionych połączeń (zaraz po babeczka czekoladowych w towarzystwie szklanki mleka), w tym roku związane zostało z "Listami do M.", polską komedią romantyczną, która jest godna uwagi i obejrzenia, co jest dość zaskakujące po serii beznadziejnych, polskich filmów w ostatnich latach.
Każdy kto widział zwiastun oraz kocha połączenie Bożego Narodzenia i miłości, miał skojarzenie z brytyjskim filmem "Love actually", który uwielbiam i mogłabym go oglądać ciągle i ciągle. Dla tych, którzy nie mają pojęcia o czym piszę, kilka słów o produkcji z 2003 roku.

"To właśnie miłość", bo tak został przetłumaczony tytuł, jest kompozycją 10 historii miłosnych, które nie są tylko sielankowe i słodkie, ale dotykają różnych problemów. Jest małżeństwo w średnim wieku, gdzie wkrada się odrobina rutyny i młoda sekretarka (świetna rola Alana Rickmana jako mężczyzny na granicy romansu), para nowożeńców i świadek zakochany w pannie młodej, premier i dziewczyna podająca mu herbatę, pisarz i pokojówka, którzy nie potrafią się porozumieć z powodu bariery językowej oraz jeszcze kilka innych historii. Wszyscy są w pewien sposób ze sobą powiązani, i chociaż jest kilka (moim zdaniem) nadmiarowych historii, które miały być śmieszne, ale są żenujące to film jest bardzo przyjemny. Trzeba dodać trochę brytyjskiego humoru oraz zestaw świetnych aktorów - Rickman, Hugh Grant, Colin Firth, Emma Thompson czy Rowan Atkinson. 





"Listy do M." to także zlepek kilku powiązanych ze sobą historii miłosnych, których jest wystarczająco dużo, żeby poruszyć różne trudne tematy i oblicza miłości, ale jednocześnie nie jest za dużo i nie ma się uczucia "to jest niepotrzebne". Występują m.in. Maciej Stuhr, Roma Gąsiorowska czy Beata Tyszkiewicz, czołowa polska obsada ;) Mamy ojca samotnie wychowującego syna, idealnie ułożone, zamożne małżeństwo, które od kilku lat zmaga się ze swoim dramatem, jest także zdradzająca żona, zły "Mikołaj" i nieszczęśliwe dzieciaki. Prawie wszystkie historie kończą się "happy endem", co także daje do myślenia, bo bez dobrego zakończenia pozostaje 10 letni chłopiec. 

Zaskoczyły mnie dialogi, bo są dobrze napisane i bywają naprawdę zabawne. Cała sala była pełna, i chyba wszyscy byli pozytywnie zaskoczeni. Co prawda sposób mówienia Romy Gąsiorowskiej doprowadzał mnie do szału - dlaczego dorosła kobieta mówi jakby była małą dziewczynką?, ale mimo to film naprawdę mi się podobał. I zaserwuję Wam muzyczny kawałek...







A ja teraz muszę wrócić do rzeczywistości, czekając na śnieg i na przedświąteczną atmosferę, ale mam takiego Kogoś z kim wszystko jest znacznie prostsze!
I skoro jest już tak niesamowicie słodko i czule, to małe wspomnienie z zeszłorocznego, pierwszego śnieżnego spaceru :)



Z piątkowych dialogów z Małą K.:
-Kasiu, ale zostaniesz ze mną do jutra?
-Nie mogę, Kochanie, muszę wracać do swojego domu.
-Ale dlaczego?
-Do Leszka, bo on będzie bardzo za mną tęsknił.
-Ale ja też będę tęsknić! Przyjedziesz potem do mnie?
Dobrego tygodnia ;)

sobota, 12 listopada 2011

dlaczego w lesie jest tak cicho?

No i dopadło mnie. Jesienne przesilenie. Szczęśliwie tylko jednodniowe, czwartkowe i od wczoraj znów jest lepiej. Neurolog powiedział, że jestem zdrowa i skoro moje zawroty głowy nie pojawiły się od 1,5 miesiąca to nie wie jak mi pomóc, ale jeśli wrócą - mam się do niego zgłosić. Wyleżałam się w łóżku, podrzemałam i wygrzałam. A w piątek dość wczesna pobudka, żeby zawieźć L. na dworzec i wyprawić do naszej stolicy na koncert, a następnie wyprawa do Ustronia :D Zimno, słonecznie i bardzo wesoło. Mnóstwo liści, w których Mała K. się porządnie wyszalała, dużo przytulania i wspólne zasypianie. Do tego mnóstwo pytań, często zaskakujących jak na 2,5 latkę. Teraz jest etap "dlaczego?" i "a co?", a Mała K. potrafi być rozbrajająca. I wśród ogólnego zgiełku, pisków i śmiechów, podczas chwili odpoczynku w lesie padło pytanie - a dlaczego w lesie jest tak cicho? Mamy przyjechać "z mężem" jak to mówi mój wujek, najlepiej na Mikołaja :)
mały Skrzacik biegający po lesie, bo "liście tak fajnie hałasują"

Chciałabym czasem dostrzegać to, co widzą dzieci. Poznawać świat na nowo. Dać się zaskoczyć i nie przewidywać. Jednak moje metryczka jest nieubłagana i muszę starać się zachowywać jak dorosły i odpowiedzialny człowiek, ale zawsze pozostaje mi uśmiechanie się do ludzi i zadawanie sobie prostych pytań w głowie oraz wymyślanie starych, dobrze znanych potraw na nowo. Jutro będę robić spaghetti, w wersji na deser! A dzisiaj odgrzebałam zdjęcie i przepis ze stycznia, na pierwszy urodzinowy tort L.


Tort, który robiłam w Nowy Rok po całym dniu na nartach i wieczornym spotkaniu z siostrą i szwagrem L., który doprowadził mnie do łez, ale wyszedł i zachwycił zarówno bliskich L., jak i moich, no i oczywiście solenizanta. Chociaż dla mnie był lekko niedopracowany i mógł wyjść jeszcze lepszy, to usprawiedliwiam się, że to przecież  był pierwszy tort jaki zrobiłam w życiu!

Zimowy tort cytrynowy!
Składniki na biszkopt, tortownica 26cm:

-8 jajek
-szklanka cukru
-szklanka mąki pszennej
-niecała 1/3 szklanki mąki ziemniaczanej


Przepisu na biszkopt szukałam długo, aż w końcu zdecydowałam się na ten ;) Przede wszystkim skusiła mnie jego prostota, brak proszku do pieczenia czy sody, bez których też pięknie rośnie i sekret wykonania, który zadziwia wszystkich ;) Jak się potem okazało - intuicja dobrze mi podpowiedziała, i jeśli potrzebuję upiec jasny biszkopt - wybieram ten przepis.

Białka rozdzielamy od żółtek i ubijamy na sztywną pianę z szczyptą soli. Pod koniec ubijania stopniowo dodajemy cukier, stale ubijając. Następnie dodajemy żółtka, ciągle ubijamy. Tutaj poleciały moje pierwsze łzy, bo przez nieuwagę do białka musiało dostać mi się trochę żółtka, i po ubiciu piany oraz wsypaniu cukru - cała masa pięknie siadła i trzeba było lecieć do sklepu po jajka, o 22 w Nowy Rok.
Mąki przesiewamy i dodajemy do ciasta, możemy to zrobić na wolnych obrotach miksera albo ręcznie używając ubijaczki do jajek.
Tortownicę wykładamy papierem do pieczenia albo smarujemy tłuszczem (tylko spód), wylewamy ciasto i pieczemy w ok 165 stopniach przez ok 40 minut (bądź dłużej, do tzw. suchego patyczka).
Teraz czas na sekret wykonania - przygotować sobie koc, złożyć kilka razy. Gorący biszkopt wyciągamy z piekarnika i upuszczamy formę z nim na ten koc z wysokości 50-60 cm :) Brzmi to nietypowo, ale faktycznie działa - tracimy w ten sposób powietrze z ciasta i nie powinno klapnąć. Wstawiamy do uchylonego piekarnika do wystudzenia.

Krem (do przełożenia jednej warstwy):
-szklanka mleka
-sok z 2-3 cytryn
-2 czubate łyżki mąki pszennej
-2,5 czubate łyżki mąki ziemniaczanej
-2 jajka
-pół szklanki cukru
-190g miękkiego masła


W garnuszku zagotować pół szklanki mleka z cukrem. Drugie pół miksujemy z mąkami i jajkami na gładką masę, wlać do wrzącego mleka i mieszać cały czas, gotując na niedużym ogniu i czekać cierpliwie aż zgęstnieje. Tutaj drugi raz się prawie popłakałam, bo oczywiście chciałam, żeby mi ten budyń zgęstniał od razu, więc dosypałam trochę więcej mąki. Nie dość, że musiałam się uporać z grudkami to jeszcze było czuć, że masa jest na mące zrobiona.

Po wystudzeniu do budyniu dodajemy sok z cytryny i miksujemy na najwyższych obrotach. 

Masło ubijamy na puszystą masę, stopniowo dodajemy do niego budyniową masę. Wstawiamy do lodówki do stężenia.
Biszkopt przekrawamy na trzy części i nasączamy sokiem cytrynowym z wódką. Dolny blat wysmarowałam kremem cytrynowym, górny bitą śmietaną (nie pamiętam ile jej ubiłam, ale chyba 375 ml 30% + śmietanfix jest ilością odpowiednią). Cały tort został oblany białą czekoladą - użyłam dwóch tabliczek, ale powinny być min. 3, bo biała czekolada nie kryje tak dobrze, jak mleczna. Dół udekorowany startą skórką z cytryny, góra jak widać - bita śmietana oraz kupne ażurki i literki czekoladowe :)
Najlepiej smakował następnego dnia, jak się porządnie schłodził.

I powiem Wam, że robienie tortów to najlepsza nauka pieczenia. Po pierwsze biszkopt to mimo wszystko wymagające ciasto (moi rodzinni mistrzowie ciasta drożdżowego z biszkoptem sobie nie radzą), poznajemy wtedy możliwości naszego sprzętu - mikserów, blenderów i piekarników. Zazwyczaj przekładane kremem - człowiek uczy się trochę cierpliwości oraz łączenia odpowiednich ilości składników. Poprzez robienie polewy - tutaj najlepszą nauką był drugi urodzinowy tort L., o nim też coś napiszę z czasem :) Oraz poznanie się na bitej śmietanie - ile, jak długo, ile wytrzyma itd.

Życzę wszystkim pięknego, mroźnego dnia! A ja zaraz będę zbierać się na obiad u babci, potem odebrać L. z dworca i cieszyć się popołudniem.

środa, 9 listopada 2011

jak smakuje zakochanie?

Lubię patrzeć na świat jako na miejsce pełne smaków i zapachów. Lubię także określać różne zdarzenia i emocje poprzez potrawy. I pierwszy pocałunek smakuje jak czekolada - biało-mlecza Milka albo Tatrzańska extra mleczna od Wedla. Pierwszy wspólny obiad czy kolacja to spaghetti. Spacery we dwoje smakują jak rurka z  bitą śmietaną. Dobra zabawa to kuchnia włoska i trochę marcepanu. A zakochanie...


Miłość od pierwszego wejrzenia, kiedy zobaczyłam przepis już wiedziałam, że wyjdzie z tego coś niezwykłego. Moja rodzina zakochała się od razu w tym delikatnym połączeniu, ale chyba bez wzajemności, bo ciasto po prostu zniknęło...



Wilgotny i słodki sernik, z lekkim i subtelnym musem czekoladowym. U mnie są jeszcze brzoskwinie ;)
Przepis został lekko zmodyfikowany z powodu braku niektórych składników. Nie wygląda tak przepięknie jak na zdjęciach do oryginalnego przepisu, ale przecież nie zawsze chodzi o wygląd...


Składniki na tortownicę 26cm:
-70-80 dag sera, najlepiej wielokrotnie zmielony twaróg do serników
-5 jajek
-1 i 1/3 szklanki cukru
-5 dag masła
-cukier wanilinowy
-budyń waniliowy
-pół puszki brzoskwiń


Ser mielimy bądź przeciskamy przez praskę, jeśli jest taka potrzeba. Jajka rozdzielamy, do żółtek dodajemy cukry i ucieramy kogiel-mogiel przez ok. 10minut. Dodajemy porcjami ser, dolewamy roztopione i wystudzone masło oraz dosypujemy budyń, ucierając wszystko na gładką masę. Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni. Białka ubijamy ze szczyptą soli i delikatnie łączymy z masą serową. Przelewamy do przygotowanej tortownicy i wrzucamy do masy pokrojone brzoskwinie. Pieczemy przez ok. 40 minut.



Mus czekoladowy:
-250g gorzkiej czekolady
-200 ml śmietanki kremówki
-3 jajka
-120g cukru
-łyżka kakao
-10 dag masła


Do szklanej albo metalowej miski wsypać 50g cukru, dodać żółtka i śmietankę. Miskę umieścić na garnku z gotującą się wodą i mieszać drewnianą łyżką aż masa będzie gorąca lub do czasu aż zgęstnieje i zacznie przyklejać się do łyżki. Pod koniec podgrzewania dodać kakao  Zdjąć miskę z garnka i od razu dodać pokrojone w kostkę masło oraz połamaną na kosteczki czekoladę. Mieszać aż składniki się roztopią i połączą ze sobą.

Białka ubijamy i pod koniec dodajemy resztę cukru, żeby otrzymać lśniący krem. Dodajemy delikatnie do czekoladowej masy. Mus wykładamy na sernik i wstawiamy do lodówki, najlepiej na całą noc. Delikatnie zdejmujemy obręcz z tortownicy, żeby ciasto mogło oddychać.


Dodane 15.12.2011, bo sernik ma na Święta być upieczony, tak zarządziła rodzinka ;)

***
Jestem dzisiaj padnięta. Od rana na nogach, a nogi ubrane w platformy. Są plus dzisiejszego dnia - krok do zwolnienia z jednego egzaminu w postaci plusa za udawanie, że ja to wszystko wiem, rozumiem i umiem wykorzystać na matematyce dyskretnej. Są szanse na zaliczenie części kartkówki z elektroniki - zrobiliśmy 4 tematy i każdy trzeba zaliczyć, do dwóch były dość łatwe pytania, ale do kolejnych...cóż, cała grupa zrobiła zdziwione miny :pp Później układy cyfrowe, dzisiaj były znośne.
A na wieczór tańce :D po dwóch godzinach tańczenia i chwili na rozmowy wróciliśmy zmęczeni z L. do domu. Moje stopy potrzebują odpoczynku, ja z resztą również.

W końcu zrobiłam rtg, jutro wizyta u neurologa. Już się wszyscy ze mnie śmieją, że ja więcej czasu spędzam u lekarzy niż na uczelni, tak już czasem bywa. Ale, mam już weekend ;) W piątek jadę odwiedzić Małą K., a w niedzielę spotkanie z koleżankami we Wrocławiu.
Idę odpoczywać i oglądać te nasze polskie modelki na TVN.

niedziela, 6 listopada 2011

tysiąc słów

Ubolewam nad tym, jak nam się psuje komunikacja i jak się zmienia język. Skróty, półsłówka, wtórny analfabetyzm. Łatwiej napisać sms albo mail niż poprosić o rozmowę w cztery oczy. Sama też widzę po sobie, że niewiele piszę i ciężko czasem mi zebrać myśli, a jeszcze mniej wdaję się w dyskusje i rozmowy. Pewnie i tak z moimi umiejętnościami komunikacji nie jest aż tak źle, bo jednak piszę i mówię, a w liceum nie miałam problemów z pracami pisemnymi. Przeraża mnie fakt, że ludzie tracą zdolność do swobodnego wyrażania się na dany temat, a za to wrzuca się ich w schematy wypowiedzi, że dla przeciętnego maturzysty wymóg tych kilkuset słów na maturze z polskiego to zbyt dużo, a połowa uczniów prezentacji maturalnej uczy się na pamięć (modląc się przy tym o łatwe pytania kontrolne). Brak dyskusji , brak umiejętności wyrażenia siebie w słowach, w zamian za to proste i czytelne komunikaty, które prowadzą do deformacji naszego języka.
taka refleksja mnie naszła.

Z okazji weekendu, dość spokojnego czasu, postanowiłam wyrazić siebie. Najlepiej mi to wychodzi podczas robienia słodkości, pierwsze powstało ciasto o smaku zakochania, a potem małe słodkości, które podobno wyrażają więcej niż tysiąc słów ;) O cieście napiszę niebawem, dzisiaj o czekoladkach a la rafaello.


Składniki na 25 czekoladek:
-2 tabliczki białej czekolady
-10 dag masła
-10 dag cukru pudru
-2 łyżki śmietanki kremówki
-kilka herbatników
-migdały
-10 dag wiórków kokosowych
-opcjonalnie łyżka białego rumu/wódki




Czekoladę łamiemy w kostki i roztapiamy w kąpieli wodnej. Pod koniec dodajemy masło, śmietankę i cukier. Wszystko razem dokładnie mieszamy. Herbatniki kruszymy i razem z 3 łyżkami wiórków kokosowych dodajemy do chłodnej masy. Wstawiamy do lodówki, żeby masa stężała. Ze stężałej masy formujemy kulki wielkości orzecha włoskiego, wsadzamy do środka migdał i obtaczamy w wiórkach.


***
Bardzo szybko minął mi weekend, nawet nie zauważyłam kiedy. Nadchodzący tydzień będzie krótki, bo 3 dni i wolne znów, ale to będą dość intensywne 3 dni. Trzymajcie kciuki, szczególnie za moje wszystkie badania i środowe kolokwium z elektroniki...a ja na razie idę myśleć o przyjemniejszych rzeczach jak np. jutrzejsze judo z moimi zakwasami na mięśniach międzyżebrowych.
I byle do środowego wieczoru i kursu tańca.
Byle do piątku i wyprawy do Małej K.

Przypominam wszystkim o grudniowym spotkaniu blogerów! Jeśli jesteście zainteresowani to zostawcie w komentarzach adres e-mail oraz miejscowość, z której pochodzicie :)

piątek, 4 listopada 2011

ciemno już, zgasły wszystkie światła...

Zmiana czasu zawsze dość mocno na mnie wpływa. Mój organizm szybko robi się zmęczony i śpiący, kiedy na dworze jest ciemno, dlatego np. zdarza mi się, że zamiast prowadzić korepetycje o godzinie 17 mam ochotę iść spać i długo nie wstawać. Ciemność ma jednak swoje plusy - można się schować, coś ukryć, no i miasta zawsze ładnie wyglądają w nocy. Co jednak zrobić, jeśli niespodziewanie ciemność zapanuje w kuchni? Przede wszystkim zachować spokój. Najlepiej mieć obok mężczyznę, który wyszuka gdzieś latarkę (albo latareczkę do roweru). Szczęśliwcy mogą się cieszyć, że mają kuchenkę na gaz, i że w kieszeni kurtki znajduje się zapalniczka kupiona do zapalania zniczy, która teraz idealnie się sprawdzi, bo elektryczny zapalacz...
No właśnie? Co z tym elektrycznym zapalaczem? I dlaczego latarka i kuchenka na gaz? Otóż zdarzają się chwilę, kiedy współcześni ludzie wpadają w panikę. Dzieje się to w momencie awarii prądu. Na szczęście jest kuchenka na gaz i elektryczny zapalacz można zastąpić zapalniczką. Ale...zaraz, zaraz! Jak u diabła zrobić teraz obiad? Hmmm...wystarczy się nie zrażać tym, że w okół panują prawie egipskie ciemności i wykonać przepis, który da się zrobić prawie zamkniętymi oczami ;)



Zdjęć nie będzie, z przyczyn oczywistych - braku światła. A żałuję, bo obiad wyszedł naprawdę pyszny i jak już poświeciliśmy sobie światłem z komórki to wyglądał dość apetycznie. Roladki drobiowe ze szpinakiem.

Składniki na dwie porcje:
-dwie piersi z kurczaka
-1/3 opakowania szpinaku
-trochę fety, bryndzy albo sera z niebieską pleśnią
-czosnek
-ser żółty
-kilka plastrów szynki szwarcwaldzkiej albo parmeńskiej 
-sól, pieprz, wykałaczki


Piersi przecinamy w poprzek tworząc spory płat mięsa, który następnie rozbijamy. Szpinak wrzucamy do garnka z odrobiną masła, pod koniec doprawiamy, dodajemy czosnek i fetę bądź inny ser. Mięso nacieramy czosnkiem, solimy, pieprzymy i kładziemy po plasterku sera żółtego. Następnie nakładamy szpinak i rolujemy (albo staramy się spiąć wykałaczkami tę sakiewkę, która mi powstała z mięsa, bo szpinaku zrobiłam ponad 1/2 opakowania), owijamy plastrami szynki i według przepisu powinniśmy piec w 200 stopniach ok pół godziny, ale że mój piekarnik jest elektryczny i nie było szans na współpracę to użyłam głębokiej patelni i podsmażyłam/dusiłam ok 10-15 minut ;)



***
Powiem Wam, że strasznie takie puste są posty bez zdjęć. Tak dla odmiany, bo już kilka osób prosiło, wrzucam samą siebie, zrobione niecały rok temu. Tak mnie L. wystroił :)




Dzisiejszy dzień był bardzo przyjemny i zabawny. Począwszy od programowania modemu GSM i wysyłania SMSów o różnych treściach przy jego pomocy i robieniu wielu innych dziwnych rzeczy z tym związanych, przez "nerdowkie" 1,5h wolnego do zajęć z programowania, gdzie prowadzący popisał białą tablicę permanentnym markerem i obiektem naszych zajęć było czerwone porsche ;)
Po obiedzie przyjechała siostra L. z mężem i wybraliśmy się do mojej ulubionej kawiarni, gdzie przy dobrej kawie i naprawdę pysznych deserach (u mnie latte + sernik w cieście czekoladowym na ciepło) rozmawialiśmy i spędzaliśmy ostatnie wspólne godziny przed ich jutrzejszym powrotem do domu.
Jutro rano zumba :D a tak to weekend jest niezaplanowany, zobaczymy jakie czekoladki nam czas przyniesie ;)


P.S. I zaczyna mnie wkurzać edytor tekstu, koszmarnie duże odstępy ostatnio robi.

czwartek, 3 listopada 2011

śnieżynki, śnieżynki i racuchy

Zadziwiają mnie nasze pory roku. Śnieg w marcu, lato w maju, przedwiośnie w lipcu, i piękna, złota jesień w listopadzie. A ja już nastawiałam się na powolne przyjście zimy! Zamiast zimy przyszedł sweter :) Jest trochę ciemniejszy niż na zdjęciu i dość luźny, ale szukałam takiego swetra od dłuższego czasu, więc mam nadzieję, że się będzie nosił dobrze :) Gdyby śnieżynek było mi mało - jest jeszcze nowa torebka, biało-brązowa w taki właśnie wzór.
Dzisiaj wieczorem zamierzam sprawdzić ciepło swetra na lodowisku, a wczoraj wieczorem sprawdzaliśmy z L. co pamiętamy z tańców towarzyskich. Byliśmy na zajęciach, które są prowadzone przez duszpasterstwo akademickie i było fajnie. Co prawda L. zna podstawy większości tańców, ja tylko niektórych, ale dość szybko łapię kroki, więc mambo i cha-cha były przede wszystkim fajną zabawą ;) Chociaż moje stopy w dawno nienoszonych obcasach pod koniec zajęć już się dobrze nie bawiły.

Mam mały przestój w mojej kuchni albo sięgam po sprawdzone rozwiązania. Dzisiejszy przepis do takich należy. Idealny na każdą porę roku, na śniadanie, obiad i kolację. Racuchy z jagodami :) U mnie w domu zawsze były robione w wersji z jabłkami, ale ja jabłka w potrawach toleruję starte w szarlotce albo w surówce z marchewką, dlatego też często zastępuję je brzoskwiniami z puszki. Ale kiedy przychodzą letnie miesiące i pojawiają się moje ulubione owoce - nie ma innej opcji niż jagody, które potem zamrożone czekają na grudniowy dzień, żeby poprawić mi humor w racuchach albo pierogach :)

Składniki:
-2 jajka
-2,5 szklanki mąki
-2 szklanki mleka
-2 łyżki cukru
-pół łyżeczki sody
-szczypta soli
-owoce, ile i jakie chcecie


Jajka rozdzielamy, białka ubijamy na sztywną pianę. Mleko, żółtka, mąkę, sodę i cukier zmiksować na gładką, ale dość gęstą masę. Delikatnie wmieszać pianę, a następnie owoce. Rozgrzać patelnię i smażyć niewielkie porcje :)

Podawać posypane cukrem albo z sosem owocowym.



***
Dzisiaj znów mam wolne, a jutrzejszy dzień będzie męczący. Może nie mam wiele ciężkich zajęć, ale na uczelni nas nie przemęczają, więc siedzenie od 8.00 do 15.00 to już sporo dla takiego lenia, jakim się ostatnio stałam ;) Jutrzejsze popołudnie pewnie spędzimy z siostrą L. i jej mężem, bo w weekend będą musieli już wracać do siebie.
Zaraz muszę skoczyć do szpitala zapisać się na kolejną wizytę u laryngologa i zrobić w końcu rtg kręgosłupa. Jak człowiek musi jechać do innego miasta to potrafi się zebrać, a jak ma się szpital pod nosem to ciężko się zebrać "bo przecież tak blisko to w każdej chwili mogę to załatwić".

Cieszcie się tą piękną pogodą, póki jeszcze jest :) Ja się już nie mogę doczekać śniegu!

Dopisek g. 13.56
Nic nie załatwiłam :pp Rejestracja pracuje do południa, a rtg z powodu braku personelu w najbliższych dniach tylko do 13. Ech no, czyli cokolwiek zrobię dopiero w poniedziałek.