photo 1_zpsf71e6e78.png photo 2_zpsa04d1f5f.png photo 3_zps76d47384.png

piątek, 15 lipca 2011

jagodowa miłość

Ledwo co wróciłam wczoraj wieczorem z Ustronia, a już jutro z samego rana ruszamy nad morze, a wyjazd nad nasz Bałtyk kojarzą mi się z różnymi smakami. Jednym z tych smaków są jagodzianki :) Wspaniałe drożdżowe bułeczki z jagodami w środku i z lukrem bądź kruszonką na górze. L. się ze mnie śmieje, że jestem dzień w domu i zamierzam coś upiec, ale myślę, że jagodzianki świetnie spiszą się jako drugie śniadanie w czasie drogi.




Składniki, u mnie wyszło 12 porcji:
-3 szklanki mąki
-2 dag drożdży
- niecała szklanka mleka
-2 jajka
-pół szklanki cukru
-5 dag masła
-cukier wanilinowy 

-ok 30 dag jagód (chociaż ja miałam do dyspozycji cały kilogram, bo z braku czasu piekłam u mamy, a ona robiła jeszcz pierogi z jagodami, konfitury i gofry dla Młodej)
-cukier puder 
-jajko roztrzepane z odrobiną mleka 

Zaczynamy od zrobienia rozczynu, czyli kruszymy drożdże, dosypujemy łyżeczkę cukru i 3-4 łyżeczki letniego mleka, rozcieramy i zostawiamy do wyrośnięcia na 20 minut.



Do miski wsypujemy mąkę, cukier i cukier wanilinowy, dolewamy mleko, rozczyn i dwa jajka. Wyrabiamy ciasto, a na końcu dolewamy roztopione masło. Ciasto powinno być elastyczne, trochę rzadsze niż tradycyjne drożdżowe (z tego przepisu wyszło bez problemu). Oprószamy mąką i zostawiamy do wyrośnięcia, powinno podwoić swoją objętość.



Kiedy ciasto wyrośnie zaczyna się trochę zabawy, bo teraz trzeba skleić nasze jagodzianki. Preferuję dość sprytny sposób tzn. rozwałkowujemy ciasto na placek o grubości 1 cm, wycinamy prostokąty (teoretycznie 5cm x 7cm), nakładamy łyżkę jagód na środek, chociać ja nakładałam rączkami jak najwięcej, oprószamy cukrem pudrem (pół łyżeczki) i sklejamy ze sobą rogi tworząc wzór koperty. Sklejając brzegi może powstać "dziubek", przez który można jeszcze trochę jagód dołożyć. Kładziemy na blasze z mąką zlepieniem do dołu i delikatnie formujemy bardziej owalny kształt. Znów zostawiamy do wyrośnięcia na 60 minut. Tuż przed wsadzeniem do pieca trzeba wziąć pędzelek i pomalować jagodzianki jajkiem z mlekiem. Potem do piekarnika rozgrzanego do 200 stopni na 20 minut, aż ładnie zbrązowieją. Każdą kolejną blachę powinno trzymać się ciut krócej, ale jak zawsze nie polegamy na zegarkach, tylko na tym co widzimy przez szybkę piekarnika.
Na koniec robimy lukier (odrobina wody, cukier puder i troszkę soku z cytryny) i lukrujemy. A jeśli ktoś lubi kruszonkę to łączymy pół kostki masła, 10 dag cukru, podobną ilość mąki i trzeba posypać nasz wypiek przed włożeniem do pieca.


***
Uwielbiam torebki, szczególnie dość nietypowe. Posiadam wełnianą, wiklinową i wiele innych, ale jedna jest szczególna, bo zrobił ją dla mnie L.



Tak, jest to torebka z dyskietek. Na uczelni zrobiła furorę, a na ulicach ściąga ciekawskie spojrzenia. Wczoraj kolega mi przesłał kolejny "projekt", który mam nadzieję, że uda mi się zrobić z pomocą mojej mamy, L. i zyczliwości innych, którzy poznajdują u siebie stare klawiatury.



***
Dość pracowity dzień za mną, od straszenia gołębi z balkonu zaczynając przez zakupy, częściowe pakowanie, posprzątanie, pieczenie dużej ilości jagodzianek, a zaraz jeszcze muszę skoczyć na szybkie przedwyjazdowe zakupy i piwo wieczorne z przyjacielem (w międzyczasie dopakowując się i odstawiając samochód do domu). A już niedługo...



Do napisania!

P.S. Miałam napisać jak się nosi koturny, są za duże o pół rozmiaru, ale dzisiaj na zakupach spisały się rewelacyjnie :)

poniedziałek, 11 lipca 2011

zgrany duet na wakacje

Jak to się mówi, są gusta i guściki. Dobrze wiem, że moje upodobania literackie i filmowe nie należą do najpopularniejszych i wiele osób je odrzuci. Tym razem chciałabym napisać o książce i jej adaptacji filmowej, o której większość osób słyszała, być może czytała albo oglądała. Nazwę to zgranym duetem na wakacje, bo oba obrazy są przedstawione dość lekko, łatwe w odbiorze i w interpretacji, ale jest to przy okazji jeden z nielicznych zestawów książka-film, gdzie nie mogę narzekać, że film jest zły. Dodam, że książkę czyta się bez problemu po angielsku.

"Nim osiągnęła trzydziestkę, Elizabeth Gilbert miała wszystko, o czym powinna marzyć nowoczesna, wykształcona, ambitna Amerykanka - męża, dom za miastem, dobrą pracę. Mimo to nie była kobietą ani szczęśliwą, ani spełnioną. Nękał ją niepokój, smutek i rozterki. Przeszła przez wyczerpujący rozwód i popadła w ciężką depresję, przeżyła nieszczęśliwą miłość i całkowicie odrzuciła wszystko, czym, jak jej się zdawało, miała być.

"Jedz, módl się, kochaj" mówi o tym, co może się zdarzyć, kiedy bierzemy odpowiedzialność za nasze własne zadowolenie z życia. Mówi również o przygodach, jakie mogą się przydarzyć kobiecie, która nie chce już dłużej starać się powielać utartych wyobrażeń. Jest to opowieść, która poruszy każdego, kto kiedykolwiek obudził się rano z nieodpartym pragnieniem zmian. Prawa do ekranizacji kupiła wytwórnia Paramount Pictures. Główną rolę ma grać Julia Roberts." 


Autorka i zarówno bohaterka jest kobietą po przejściach. Po ciężkim rozwodzie, niepowodzeniach miłosnych czuje, że czegoś brakuje jej w życiu, które składa się głównie z leków, depresji, bezsenności i braku równowagi. Postanawia poświęcić rok swojego życia, odnaleźć siebie i sens swojego życia. Wybiera się w podróż do trzech państw na literę "I" - Italy, India, Indonesia, a w każdym z tych miejsc chce poświęcić się jednej wybranej rzeczy. We Włoszech uczy się języka oraz poznaje tamtejszą kuchnię, w Indiach spędza czas na medytacji, modlitwach i poszukiwaniu Boga, a w Indonezji, głównie na wyspie Bali, chce znaleźć równowagę i połączyć doświadczenia z poprzednich krajów. 
W czasie swojej drogi poznaje inne kultury, ale także wielu ludzi, którzy pozwalają jej oderwać się od starego życia i problemów oraz poznać na nowo siebie. 
Książka bardzo ambitna nie jest, podchodzi trochę pod tanie moralizatorstwo z pozorną głębią. Co więcej, do wielu oczywistych wniosków bohaterka musi dojść pod wpływem innych ludzi.


Film nie odbiega aż tak bardzo fabułą, jak to zwykle bywa przy ekranizacjach. Lubię Julię Roberst, więc już na starcie ma u mnie wyższe noty. Ogląda się przyjemnie, łatwo, najlepiej w telewizji z kieliszkiem wina. Podobnie jak książka ma bardzo prosty przekaz, ale zostaje urozmaicony zdjęciami świata, który odwiedzała bohaterka, odrobinę muzyką, oraz romansem Julie z Javierem Bardem.
Razem z książką polecam na wakacyjne odprężenie.

***
Kolejny zgrany duet to ciasto francuskie i czekolada. W bardzo krótkim czasie i bez większego wysiłku możemy przygotować pyszne rogaliki z czekoladą, idealne na spotkanie ze znajomymi, piknik albo słoneczny dzień na plaży. 



Składniki:
-dwa opakowania ciasta francuskiego
-dwie tabliczki czekolady (jakiej tylko chcecie)
-jajko do pomalowania rogalików

Otwieramy ciasto i  tniemy na trójkąty (ja niestety kupiłam w Auchan okrągłe, więc nie wiem ile ich powinno wyjść - zakładam, że z 6-8).  Bierzemy trójkąt, na górze kładziemy kostkę lub dwie czekolady i zawijamy w stronę czubka, powstaną małe rogaliki. 
Jajko należy rozbełtać i pomalować rogaliki przed upieczeniem. Kładziemy je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i wstawiamy do rozgrzanego piekarnika na 220 stopni, na ok 15 minut. Pieczemy aż będą złociste i puszyste ;)
Jeśli ktoś chciałby się bawić to można do środka włożyć nutellę albo dżem, jestem przekonana, że też wyjdą pysznie :)



***
Upał jest straszny. Karolina woli bawić się w domu niż w piaskownicy, co i mi bardziej odpowiada. Wisła przyjemnie zimna, a wieczorna przejażdżka na rowerze przez las przy Wiśle to wspaniała sprawa. 
Mała śpi, a ja chyba zaraz pójdę w jej ślady i się zdrzemnę, bo na razie wyjście do ogrodu i czytanie książki jest bardzo złym pomysłem.
A w czwartek trzy godziny pociągiem do domu. Już się cieszę.

niedziela, 3 lipca 2011

na codzień i od święta, czyli krem z brokułów i tarte flambee

Przyznam szczerze, że w mojej kuchni brakuje zup. Zupy, które są jednak dość ważnym posiłkiem dla organizmu, robię raz albo dwa w tygodniu (o ile mam czas) i dostaję od mamy, która gotuje wielki gar zupy dla pułku żołnierzy kilka razy w tygodniu. Wynika to głównie z tego, że nie czuję się pewnie w tej dziedzinie i mam opanowane trzy zupy - ogórkową, grzybową oraz krem z brokułów.
Wiem, że dużo osób słysząc o zielonych warzywach na "b" ucieka, gdzie pieprz rośnie, ale brokuły są pycha, a dobrze doprawione mogą stać się pyszną, zdrową i pożywną zupą. Krem zazwyczaj jest podawany z grzankami albo groszkiem ptysiowym, ale zastanawiałam się ostatnio jakby to urozmaicić. I zamiast grzanek podałam do brokułowej przysmak Alzacji - tarte flambee.

Flammekueche lub flammkuchen (fr. tarte flambée) – tradycyjne alzackie danie w formie tarty na bazie ciasta chlebowego, cebuli, skwarków i śmietany. Napotkać można też flammekueche z różnymi dodatkami, jak tarty emmentaler, biały ser, ślimaki, czy inne, bardziej egzotyczne dodatki, ograniczone jedynie wyobraźnią kucharza. Nazwa flammekueche (lub flammenkueche, a także flammenkuche i flamm'kueche) oznacza "pieczona w ogniu"; jest to związane z faktem, iż podczas pieczenia w piecu, płomienie dochodziły do brzegów tarty pozłacając je.




Składniki na krem z brokułów i tarte flambee dla dwóch osób:
- jeden, spory brokuł 
- litr wody
- kostka rosołowa
-1,5 szklanki mąki
-3-4 dag drożdży
-pół szklanki letniej wody
-3 łyżki oliwy
-tłusta śmietana (zmieszałam 30% z 18%, żeby otrzymać fajny krem)
-20 dag boczku 
-duża cebula
-5-7 pieczarek
-ser żółty 
-sól, pieprz, gałka muszkatołowa  

Zaczynamy od wyrabiania ciasta. Mąkę łączymy z drożdżami, wodą i oliwą, wszystko razem zagniatamy (tutaj odbiegamy od tradycji i mamy bardziej ciasto do pizzy niż chlebowe). W razie potrzeby dolewamy jeszcze trochę wody albo dosypujemy mąki. Zostawiamy na pół godziny do wyrośnięcia. Tutaj dodam, że tradycyjnie warto ciasto zostawić na całą noc w lodówce, bo dobrze mu to robi, ale ja nie miałam na to czasu ;)

Brokuł należy pokroić na drobne kawałki, do garnka wrzucamy kwiaty oraz miększe i dobrze wyglądające elementy łodygi, zalewamy litrem wody, wrzucamy kostkę rosołową i gotujemy ok. 20 minut.
W tym czasie kroimy pieczarki, cebulę i boczek. Wszystko wrzucamy na patelnię, dolewamy oliwy i podgrzewamy przez kilka minut. Śmietanę mieszamy z solą, pieprzem i gałką.




Rozgrzewamy piekarnik do 250-260 stopni. Ciasto dzielimy na dwie części. Rozsypujemy trochę mąki na blacie i rozwałkowujemy na cienki placek, w miarę okrągły, ale nieregularny.



Nakładamy placek na natłuszczoną blachę, smarujemy sosem śmietanowym i nakładamy zawartość patelni. Rozkładamy równomiernie, a na koniec posypujemy startym serem.
To samo robimy z drugą częścią ciasta. I obie blachy wsadzamy do piekarnika na ok. 15 minut, ale głównym kryterium powinny być przypieczone brzegi  i chrupkość ciasta. Jeśli pieczecie jedno nad drugim warto po kilku minutach zamienić blachy poziomami ;)



W czasie pieczenia odlewamy część wody z brokułów (mniej więcej połowę) i miksujemy/blendujemy brokuły. Normalnie można roztopić serek kremowy i go dodać albo dosypać trochę mąki ze śmietaną, ale tym razem dodałam kilka łyżek sosu śmietanowego do  flammkuchen i zrobił się pyszny krem. Odlaną wodę można w razie potrzeby dolać, jeśli zupa byłaby za gęsta.

Kiedy tarta się upiecze podajemy z ciepłą zupą oraz oliwą do przyprawienia (chociaż są "tradycjonaliści", którzy lubią ketchup). Myślę, że danie jest idealne na obiad w domu, jako alternatywa dla pizzy oraz na obiad dla gości, bo jest proste, oryginalne i pyszne ;)

***
Jutro jedziemy w góry, chociaż pogoda mnie trochę niepokoi. Mam nadzieję, że nie skończy się tak, że przez tydzień będziemy siedzieć w domku i palić w piecu ;)
Trzeba się spakować i jeszcze muszę upiec dziś rogaliki z czekoladą i ciasto czekoladowe z gruszkami. Pochwalę się wypiekami jak dotrę za tydzień do miejsca, gdzie będzie internet.



A to tak, bo mam ochotę!