photo 1_zpsf71e6e78.png photo 2_zpsa04d1f5f.png photo 3_zps76d47384.png

niedziela, 26 stycznia 2014

czeko szarlotka

Podobno kobiety są bardzo niezdecydowane. Ja na ogół nie mam tego problemu, doskonale również wiem co chcę na siebie włożyć, ale czasem zdarza się, że nie umiem zdecydować co dobrego przygotować w kuchni. Ostatnio mój dylemat dotyczył weekendowego ciasta: brownie czy szarlotka? Ostatecznie stwierdziłam, że zrobię po prostu czekoladową szarlotkę ;) Jest dobra, spałaszowaliśmy ją ze smakiem, chociaż dalej uważam, że do czekolady lepiej pasują gruszki.
Jako inspirację wzięłam przepis ze Słodkich Fantazji, natomiast na blaszkę 22cm ciasta wyszło za dużo, więc polecam raczej wziąć tortownicę 24-26cm i dodać 2 jabłka do masy.




Składniki:
- 2 szklanki mąki pszennej
- 6 łyżek kakao
- 250 g miękkiego masła
- 7-8 łyżek cukru
- 4 żółtka
- 3 łyżki kwaśnej śmietany 

Masa:
- ok 1 kg kwaśnych jabłek (antonówka lub szara reneta)
- 25 g masła
- cynamon do smaku
- 50 g posiekanej czekolady deserowej


Z pierwszej części składników wyrabiamy ciasto (masło siekamy z mąką, następnie dodajemy pozostałe) - oryginalnie masła była tylko kostka, ale miałam problemy z wyrobieniem ciasta, więc dodałam go ciut więcej. Jeśli będzie zbyt lepkie dodajcie mąki. Chłodzimy.
Jabłka obieramy i kroimy na średniej grubości plastry. Wkładamy do garnka, dodajemy 25g masła, cynamon i dusimy przez ok 15 minut. Studzimy i mieszamy z posiekaną czekoladą.
2/3 ciasta wykładamy na spód blachy i podpiekamy ok 10 minut w 180 stopniach. Następnie wykładamy jabłka, resztę ciasta ścieramy na górę i pieczemy ok 35-40 minut w 180 stopniach. Po ostudzeniu można oprószyć cukrem pudrem.




niedziela, 19 stycznia 2014

ale to dobre! - wołowina słodko-kwaśna

Przyznaję się do pewnego jedzeniowego grzechu - bardzo lubię sos słodko-kwaśny ze słoiczka. Do tego kurczak, ryż i jestem bardzo zadowolona. Całe szczęście, że nauka gotowania jest taka ciekawa, więc po ulubiony słoik sięgam średnio raz do roku. I nie wiem dlaczego nigdy wcześniej nie udało mi się przygotować potrawy w tym stylu w domu - chyba zawsze wydawało mi się, że to bardzo wiele pracy, że to przecież prawie kuchnia chińska i musi być to czasochłonne i trudne. Jednak kilka dni temu wertując przepisy na nieco bardziej orientalne przepisy stwierdziłam, że one są naprawdę proste i szybkie! Tak jak w przypadku makaronu ryżowego z wołowiną okazało się, że przygotowanie domowego dania w sosie słodko-kwaśnym zajmuje góra 20 minut. Chyba częściej zacznę sięgać po nieco orientalne przepisy.
Inspirowałam się przepisem stąd, jednak jak można zauważyć zmieniłam mięso oraz nieco zwiększyłam proporcje dla 2 osób. Zapomniałam także dodać papryczkę chilli, a sam proszek nie nadał aż tak ostrego smaku, co dla mnie było sporą zaletą, bo mogłam się skupić na słodko-kwaśnych smakach.




Składniki dla 2 osób:
- 250g wołowiny (cena polędwiczek nieco powala, więc zadowalam się ligawą)
- papryka czerwona
- cebula szalotka
- marchewka
- biała część pora (ok 7-8cm)
- 2 ząbki czosnku
- 2 cm imbiru
- łyżka mąki ziemniaczanej
- sok z 1/2 cytryny
- sok z 1/2 lemonki
- 5 łyżek sosu sojowego
- 3 łyżki cukru
- 3 łyżki wody
- posiekany szczypiorek
- ryż (dla nas 3/4 szklanki)
- olej kokosowy

Gotujemy ryż. Przygotowujemy sos, czyli mieszamy sok z cytryny, limonki, sos sojowy wodę i cukier. Mięso kroimy na cienkie plasterki w poprzek włókien (można je nieco zamrozić, żeby było łatwiej, ale wtedy koniecznie trzeba odczekać po pokrojeniu aż osiągnie temp. pokojową).
Cebulkę kroimy na piórka, paprykę w dość dużą kostkę (2x2 cm). Marchewkę i pora kroimy w podłużne, cienkie słupki (marchewkę warto przekroić na pół). Jeśli chcecie ostre to pokrójcie także papryczkę chilli (albo chociaż pół).
Czosnek przeciskamy przez praskę, imbir ścieramy na tarce. Na głębokiej patelni (najlepiej w woku) rozgrzewamy łyżkę oleju kokosowego i smażymy na nim pokrojone warzywa oraz imbir z czosnkiem przez ok 4 minuty. Ściągamy warzywa na talerz i rozgrzewamy drugą łyżkę oleju, na której smażymy mięso przez ok 3 minuty. Następnie dodajemy warzywa, mieszamy wszystko i spokojnie dolewamy sos. Dodajemy łyżkę mąki ziemniaczanej do zagęszczenia (można też obtoczyć w niej mięso), doprawiamy chilli w proszku i gotujemy wszystko jeszcze kilka minut, aż sos w miarę zgęstnieje.
Podajemy z ryżem i obsypujemy szczypiorkiem.



czwartek, 16 stycznia 2014

zapieksy wyborowe, Gliwice

Kilka lat temu miałam okazję poznać trochę Kraków i mam tam kilka ulubionych miejsc m.in. zapiekanki na Kazimierzu. Ze świeżymi dodatkami, sporej wielkości i bardzo smaczne. I kiedy tak nas zajęły gliwickie burgerownie okazało się, że są także osoby, które postanowiły nas nakarmić dobrymi zapiekankami. Tuż obok McDonald's na Zwycięstwa stanęła budka z wyborowymi zapieksami. Ponieważ dobry fast food to jest to, co z L. lubimy, więc postanowiliśmy się wybrać.



Po pierwsze bardzo nam się spodobał pomysł z lokalem-budką. Zapieksy czasem wyruszają w trasę na okoliczne imprezy, ale zazwyczaj mają swoje stałe miejsce. Przed budką stoi kilka stolików skonstruowanych z krat po fritzie, więc można zapiekankę położyć czy przystanąć na chwilę.






Bagietki są pieczone na miejscu, a sosy domowej roboty. Samo menu nie jest bardzo bogate, co więcej zapiekanki to zazwyczaj dwa dodatki (oprócz sera). Osobiście lubię sobie powrzucać sporo na górę, ale z drugiej strony w takich warunkach ciężko byłoby zjeść wielką zapiekankę. A jak już o rozmiarze mowa to spodziewałam się trochę większych, bo porcja jest bardziej na kolację niż na obiad.
W kwestii smaku to też mam drobne zastrzeżenia - zwykły ser nie zawsze pasuje do wszystkich dodatków. Do mojej Niemki dodałabym jeszcze mozzarellę, a zmniejszyła nieco ilość żółtego, który smak ma dość wyraźny.





W tej niewielkiej budce znalazło się także miejsce na maszynę do belgijskiej gorącej czekolady oraz sporych rozmiarów ekspres do kawy. Herbata owocowa zawiera prawdziwe owoce, które są ustawione w słoiczkach na ladzie :) Do tego można zwinąć promocyjne naklejki lub magnesy.





Podsumowując: bardzo fajny pomysł na biznes, zarówno w formie, jak i w treści. Mam kilka drobnych uwag, ale mimo ich wrócimy jeszcze, pewnie w trakcie jednego z naszych wieczornych spacerów. O ile wybierzemy się przed...20 i brakiem bagietek ;)



czwartek, 9 stycznia 2014

nietypowe wiedeńskie śniadanie

Kiedyś podróżując nie zwracałam dużej wagi dokąd jadę i czego mogę się spodziewać. Obecnie przed każdym wyjazdem przeczesuję internet i przewodniki szukając pomysłów, ciekawych miejsc lub czytając o obyczajach. Na wiedeńskiej liście tradycyjnych przysmaków znalazło się także śniadanie, bo gdzieś takie musieliśmy zjeść. Niestety im więcej czytałam i przeglądałam menu różnych miejsc, tym mniej mi się ten pomysł podobał.

Najprostsze wiedeńskie śniadanie zaczyna się od kajzerki z marmoladą bądź dodatkiem sera czy szynki, do tego sok i kawa czy herbata. Jednak klasycznym wiedeńskim śniadaniem jest omlet kaiserschmarren, czyli omlet na słodko z jabłkami i rodzynkami, często podawany z powidłami śliwkowymi, czyli znajdują się w nim dwa produkty, których nie lubimy razem z L. ;) Drugim typowym wariantem wiedeńskiego śniadania są jajka na miękko w szklance, których ja nie tknę, bo jajko musi być odpowiednio ścięte. O ile zrobienie sobie śniadania samemu w tygodniu czy nawet w sobotę nie jest problemem, tak w niedzielę już zaczyna nim być, bo większość sklepów jest tego dnia zamknięta. Funkcjonują tylko te nieliczne przy dworcach czy stacjach metra oraz punkty oferujące usługi gastronomiczne. Na szczęście rozwiązanie problemu samo się pojawiło - tuż obok naszego hotelu była piekarnia, która oferowała także śniadania na miejscu. Można było zamówić coś bardziej tradycyjnego, ale także sięgnąć po sprawdzone kanapki czy maślane croissanty. Do tego świeży sok z pomarańczy i kawa. Jak się okazało, jest to całkiem popularny sposób na niedzielne poranki w Wiedniu.














poniedziałek, 6 stycznia 2014

tort cytrynowy z kremem mascarpone

Od kilku lat początek roku jest dla mnie imprezowy, gdyż mój L. ma urodziny :) Razem z planowaniem Sylwestra planuję także tort bądź torty, które upiekę na początku stycznia by móc świętować. Decydujące zdanie ma L., bo to w końcu jemu tort powinien smakować, a jego ulubionym jest cytrynowy. W tym roku po raz kolejny (chyba trzeci) piekłam właśnie taki tort, jednak tym razem zamiast zrobić cytrynowy budyń postanowiłam połączyć mascarpone z lemon curdem. Jak wyszło? Przepysznie :)


























Składniki na formę 22cm:
-5 jajek
-3/4 szklanki cukru
-3/4 szklanki mąki pszennej
-1/4 szklanki mąki ziemniaczanej

Krem do przełożenia:
-500g mascarpone
-250ml kremówki
-3 cytryny
-3 jajka
-pół kostki masła
-3/4 szklanki cukru

Krem do pokrycia:
-1/2 kremu do przełożenia
-pół kostki miękkiego masła
-tabliczka białej czekolady

Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni. Jajka rozdzielamy na białka i żółtka. Białka ubijamy ze szczyptą soli na sztywną pianę. Następnie dodajemy cukier stale miksując i po kilku minutach żółtka. Na koniec delikatnie mieszamy z przesianymi mąkami. Przelewamy do formy i pieczemy ok 35 minut (do suchego patyczka). Wyjmujemy z piekarnika i upuszczamy na podłogę z wysokości 50-60cm i studzimy w lekko otwartym piekarniku.

Cytryny i jajka myjemy. Z cytryn ocieramy skórkę i wyciskamy sok. Sok gotujemy ze skórką i cukrem. Jajka wbijamy do miski i ubijamy chwilę, aż się nieco napuszą. Wlewamy do gotującego się soku i stale mieszamy do zgęstnienia. Na koniec dodajemy pół kostki masła i mieszamy do połączenia składników. Studzimy.
Ubijamy kremówkę (nie musi być mocno sztywna), następnie miksujemy z mascarpone i kremem cytrynowym. Jeśli jest za kwaśne to możecie dodać kilka łyżek cukru pudru, jeśli za mało cytrynowe to nieco soku z cytryny.

Biszkopt przekrawamy na trzy części. Układamy spód i nakładamy 1/3 kremu. Następnie drugi biszkopt i 1/3 kremu. Na górę ostatni biszkopt.

Czekoladę rozpuszczamy i studzimy. Miękkie masło ubijamy kilka minut aż będzie nieco bielsze i napowietrzone. Dodajemy masło i czekoladę do pozostałej 1/3 kremu i smarujemy nim cały tort z wierzchu. Górę udekorowałam kilkoma plasterkami cytryny i startą skórką.



piątek, 3 stycznia 2014

Art Sushi, Gliwice

Kto mnie zna, ten doskonale wie, że bardzo lubię sushi. Nie jem bardzo często, bo ceny w restauracjach bywają zawrotne, a przygotowanie w domu jest dość czasochłonne. Jednak przy różnych okazjach wychodzimy z L. bądź zamawiamy jedno z naszych ulubionych dań. W Gliwicach, o ile się nie mylę, mamy 4 miejsca, gdzie można zjeść sushi. Jedne lepsze, inne nieco gorsze, ale kilka dni temu wyłonił się nasz faworyt do miana tego najlepszego. Mowa o Art Sushi, restauracji, do której dość długo trafić nie mogliśmy, a która znajduje się przy ul. Długosza 2.













Po raz pierwszy wybraliśmy się pod koniec października i wyszłam nieprzekonana. Zjedliśmy bardzo smaczną sałatkę z sezamowym kurczakiem i dobry zestaw sushi, ale szczerze mówiąc - nie widziałam aż takiej różnicy między Art Sushi a inną dobrze mi znaną restauracją. Kilka dni temu wybraliśmy się razem z siostrą i szwagrem L. i byłam pod ogromnym wrażeniem tego, co przygotowali. Nie wiem czy wcześniej trafiliśmy w złe menu czy gorszy dzień kucharza, ale dopiero tym razem pokazali na co ich stać. To sushi naprawdę mnie powaliło swoim smakiem - nie wiedziałam, że może być aż tak smaczne.















Sam lokal jest urządzony bardzo współcześnie, ale gustownie - ciemne, lustrzane stoły, kamienne naczynia. Można dostrzec dbałość o szczegóły, ale odrobinę brakuje mi duszy w takich miejscach.






















































Menu jest bardzo bogate. Oferują sałatki, zupy, sushi wszelakie oraz inne danie, na deserach kończąc. Możemy jeszcze polecić napój aloesowy, który bardzo nam zasmakował i dobrze komponuje się z sushi. Jeśli chodzi o wybór tego ostatniego to przede wszystkim wybierajcie american roll i uramaki, bo to właśnie one tak nas zaskoczyły. Pozostałe maki czy nigiri są smaczne, ale po tych dwóch wizytach nie odkryliśmy żadnych wyjątkowych połączeń.
Bardzo fajnym zwyczajem, którego wcześniej nigdzie nie zaobserwowałam jest podawanie ciepłych ręczniczków do wytarcia rąk przed podaniem dania.
Jest też otwarty bar, więc można obserwować przygotowanie sushi. Niestety w trakcie naszej wizyty dostrzegłam także minus takiego rozwiązania - jakiekolwiek nieporozumienia między załogą omawiane w trakcie ich pracy są także słyszalne dla gości, a soczyste wyrażenia (nawet szeptem) nie są najlepszą reklamą miejsca.
Przy większym oblężeniu miejsca trzeba też nieco dłużej poczekać na swoje zamówienie, ale jeśli zawsze będą podawać tak smaczne sushi to mogę czekać te 45 minut.